LIGA SPRAWIEDLIWOŚCI – TOM 1: POCZĄTEK


Superbohaterowie uwielbiają zbierać się w grupy mniejsze i większe. Bo co może być lepszego od obijania twarzy przestępcom? Oczywiście robienie tego grupą, bo zawsze milej jest poszaleć w nocy na mieście z ludźmi, którzy również z dumą zakładają kolorowe kalesony oraz fikuśne maski. Pragnienie wspólnoty kusi nawet największego samotnika, a legendy nie umierają, dlatego też w 2011 roku na amerykańskim rynku zadebiutowała nowa wersja przygód jednej z najbardziej znanych drużyn trykociarzy – Ligi Sprawiedliwości.

Komiksowe Uniwersum DC przeszło dwa lata temu generalne porządki – wyzerowano zegar, a nowe serie komiksowe zaczęły swoje papierowe życie z czystym kontem, bez bagażu dekad zawiłych historii (przynajmniej w założeniach). W takim wypadku trzeba było oczywiście na nowo skrzyknąć największych ziemskich herosów. A czy można znaleźć do tego lepszy powód niż koniec świata? Historia osadzona została pięć lat przed wydarzeniami znanymi z reszty miesięczników wydawanych przez DC. Superbohaterowie są jeszcze miejskimi legendami, powolnie rozpoznawalnymi przez opinię publiczną. Nie ma jednak czasu na subtelności, delikatne wychodzenie z cienia i długie tworzenie drużynowych więzi, gdyż nagle dochodzi do ataku kosmicznych najeźdźców, którzy zaczynają dewastować światowe metropolie. Na ich czele stoi Darkseid – posągowy władca o budowie kombajnu (jak przystało na „wielkiego złego”), który chce zagarnąć Ziemię dla swoich celów. Kolorowe cudeńka – wielka klasyczna siódemka składająca się z Flasha, Supermana, Batmana, Wonder Woman, Aquamana, Green Lanterna oraz Cyborga (zastępującego Martian Manhuntera) – muszą szybko odrzucić na bok wszelkie animozje i znaleźć sposób na powstrzymanie zła oraz występku.

Jak widać, fabuła jest prosta jak budowa cepa i opiera się na klasycznym motywie inwazji – „atakuje nas coś obcego, więc przestajemy skakać sobie do gardeł i tłuczemy najeźdźców”. Co samo w sobie nie jest złe. Wydaje mi się, że było to najbardziej logicznym sposobem połączenia ze sobą tak diametralnie różnych charakterów. Wróg jest potężny, bohaterowie są bogami przechadzającymi się wśród ludzi – zdawałoby się, że mamy do czynienia z samograjem. Niestety wykonanie całości nie wyszło już tak dobrze.

Scenarzysta Geoff Johns – złote dziecko DC, które przez ostatnie trzynaście lat zrewitalizowało prawie wszystko, co się dało (od Flasha, przez Green Lanterna, aż po Justice Society of America i Supermana) – od jakiegoś już czasu wydaje się być wypalony, czego najlepszym przykładem jest właśnie debiut nowej Ligi. Blockbusterowa akcja pełna wybuchów i płomieni na pewno przykuje do kolorowych stronic młodszych czytelników, ale wszystkich, którzy oczekują od komiksu czegoś więcej, pozostawi ze sporym niedosytem. Mamy tutaj zatrzęsienie absurdalnych zbiegów okoliczności, naiwne okładanie się po twarzach „tych dobrych”, multum bitew z „tymi złymi” i czerstwe dialogi. Szczególnie razi w tym wypadku niekonsekwencja w przedstawianiu postaci oraz nieumiejętne wyważenie ich charakteryzacji. Hal Jordan, którego Johns powinien czuć idealnie po tylu latach pracy nad jego solowymi przygodami, wychodzi na wypranego z charakteru idiotę (nawet jeśli mamy do czynienia z jego początkami, to jednak powinien – chociaż w minimalnym stopniu – zaciekawić czytelnika swoją osobą), Wonder Woman jawi się jedynie jako infantylna oraz pocieszna wojowniczka z magicznej wyspy, a Superman po prostu jest. Na drugim biegunie mamy natomiast naprawdę ciekawego Flasha, który jako jedyny zachowuje się jak superbohater, twardego niczym mięśnie The Rocka Aquamana (jedną sceną kradnącego cały komiks) oraz intrygującego Cyborga. Batman lawiruje po obu stronach, łącząc ciekawe momenty z zupełnie zbędnymi. Fabuła gna na złamanie karku, starając się zaburzyć naszą percepcję, ale gdy tylko przystaniemy na chwilę, to zobaczymy w pełnej krasie, że komiks ten jest widowiskiem straconej szansy, któremu sporo brakuje do brawurowego restartu serii z 1997 roku pióra Granta Morrisona – gdzie inwazja była diabelnie pomysłowa, a bohaterowie nie rozmawiali ze sobą jak troglodyci.

Spójrzmy jednak prawdzie w oczy, spora część osób zainteresuje się tym tytułem głównie przez nazwisko Jima Lee. Legendarny rysownik już od dawna nie zajmuje się regularnie żadną seria i każda ilustrowana przez niego historia sprzedaje się na pniu. Tutaj również dostajemy naprawdę solidne, dynamiczne oraz szczegółowe rysunki. Niestety, magia jego nazwiska nie ma już takiej siły jak kiedyś. Wszystko to już gdzieś widzieliśmy. To naprawdę solidna praca, pasująca idealnie do wysokooktanowej rozwałki, ale najwidoczniej wyrosłem już z zachwycania się Lee na tyle, żeby jego dzieła odciągały moją uwagę od nijakiej fabuły.

Ostatecznie dostajemy do ręki głośną, kolorową, wybuchową oraz niezwykle naiwną historyjkę, gdzie dobrzy tłuką się ze złymi. Nie czuć jednak w ogóle, że mamy do czynienia z drużyną, bohaterami, ikonami. Postacie są papierowe, przez co czytelnik nie ma powodu, żeby przejmować się ich działaniami. Po dodaniu do tego ogólnego marazmu fabularnego i raniących oczy naiwnych dialogów, dostajemy do ręki kolorową wydmuszkę. Zabawi nas na kilka chwil, ale nie widzę powodu, żeby do tego komiksu wracać. Gdyby „Transformers” Michaela Baya szukało idealnej partnerki, to zadurzyłoby się po uszy w komiksie Johnsa i Lee.

Jeszcze słowo o polskim wydaniu. Cieszy, że Egmont zatrzymał dodatki, które rzucają trochę więcej światła na nowy porządek świata Ligi Sprawiedliwości, a także szkice i projekty kostiumów z komentarzami, które zawsze miło się ogląda. Również tłumaczenie trzyma poziom, a wszystkie kulejące wypowiedzi są zasługą scenarzysty. Trzeba też pamiętać, że taki już jest urok przenoszenia na rodzimy język amerykańskiego mainstreamu, który w oryginale zawsze brzmi fajniej i nie razi aż tak wielką naiwnością.

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.

Radosław Pisula

Liga Sprawiedliwości – tom 1: Początek
Tytuł oryginalny: Justice League, Vol. 1: Origin
Scenariusz: Geoff Johns
Rysunki: Jim Lee
Data wydania oryginału: 2013
Wydawca polski: Egmont Polska
Data wydania polskiego: sierpień 2013
Tłumaczenie: Krzysztof Uliszewski
Liczba stron: 192
Okładka: twarda
Papier: kredowy
Druk: kolorowy
Wydanie: I
Cena: 75 zł