Tim Hunter
Najlepszy przyjaciel Johna Constantine’a


222x300

Opowieści o bohaterach należą do najstarszych mitów. W każdej kulturze widać ślad, jaki odcisnęły na rozwoju danej społeczności. Historia, jaką snuje Neil Gaiman, jest eposem. Opowieść o największym magu w całym uniwersum? Nic bardziej mylnego. Gdyż tych, których tak kochają tłumy, jest co najmniej kilku.

„Księgi Magii” zostały wydane w Polsce nakładem wydawnictwa Egmont w kolekcji „Obrazy Grozy”. Ekskluzywne wydania, do jakich należy album ze wstępem Żelaznego, były w tamtym czasie wydawane w ramach dwóch kolekcji: „Mistrzów Komiksu” i „Obrazów Grozy”. Pod względem treści „Księgi Magii”, mogły aspirować do jednego z dzieł przełomowych. Gaiman miał w naszym kraju pozycję ugruntowaną, rzesze fanów Sandmana były zaznajomione z jego warsztatem, posiadał dobrą reputację. Jego dzieła mogły być wydane w ramach „Mistrzów Komiksu”. Egmont zdecydował się go jednak zaklasyfikować jako twórcę komiksowego horroru. Była to dobra decyzja.

Wszystko jest kwestią perspektywy, a z perspektywy czasu i tego, co dzieje się obecnie w „New 52”, widać spójność decyzji, jakie zostały podjęte. „Księgi Magii” były rewolucyjne dla rzeszy czytelników. Komiks jest medium powtarzalnym, można zaobserwować cykle, jakim się poddaje. Tematy i treści są często wtórne, jednak to właśnie kwestia odmiennego punktu widzenia nadaje nowe znaczenie historiom opowiadanym raz za razem, gdzie klasyczne walki z łotrami stają się niekończącą się przygodą. Podróżą, która zamyka się w kolejnych wydarzeniach, traumach, jakie przeżywają herosi naszych czasów.

Mówi się, że komiks, szczególnie ten amerykański, tworzy swoistą mitologię. Można postawić znak równości pomiędzy historiami o greckich bogach i herosach a przygodami Supermana, Batmana czy też Wonder Woman. Zresztą czy to przygody Amazonki, czy też niektóre tytuły jak „Kingdom Come” wprost nawiązują do tych korelacji. Ludzie mądrzejsi i bardziej doświadczeni opisali ten proces w masie felietonów, prac naukowych czy innych tekstów. Historia, jaką stworzył Neil Gaiman wraz z czterema niezwykle utalentowanymi rysownikami, może być rozpatrywana na wielu płaszczyznach. Jest bogata w paralele, które doprowadzić nas mogą do przeróżnych interpretacji. Jednak początkowy plan Karen Berger, redaktorki naczelnej linii Vertigo, nie przewidywał stworzenia komiksowego arcydzieła.

Wizją stojącej za projektem miniserii redaktorki było uporządkowanie sceny magicznej uniwersum DC i przedstawienie jej szerszemu gronu odbiorców, zainteresowanych innymi gałęziami dorobku wydawnictwa. Zadanie bardzo ambitne, nie tylko dlatego, że spójność światów komiksowych, różnych rzeczywistości i linii alternatywnych jest poddawana w wątpliwość. Temat, jakim jest magia, w świecie pełnym peleryn też nie jest łatwy i wielu twórców, jak i fanów, ma z nim problem. Zarówno w tamtym okresie, jak i teraz, magiczny świat jest traktowany przez fanów trochę po macoszemu, łatwiej bowiem uwierzyć nam w człowieka, który potrafi jednym skokiem przeskoczyć budynek, niż w prawdziwą magię. Rzadko który scenarzysta potrafi sobie poradzić z tematem, gdy przyjdzie mu zderzyć czary ze światem superbohaterów. Jeszcze mniej potrafi zafascynować swojego odbiorcę, tak by nie popaść w banał i kicz.

Dziś nie ma w tym nic rewolucyjnego. DC ma dobrze prosperujący odłam linii „New 52” o tytule roboczym „Dark”. Posiada on nawet własną Ligę Sprawiedliwości. Jednak w tamtym momencie został postawiony kamień milowy (bądź może kilka kamieni), które wytyczyły szlak dzisiejszym tytułom i nieważne, jaki poziom prezentują tytuły z serii „Dark”, stały się one częścią spuścizny, są kolejnym etapem pewnego cyklu. Niezależnie, czy nowy „Constantine” dorównuje serii „Hellblazer” z Vertigo. Jednak to właśnie dlatego Tim Hunter stał się najlepszym przyjacielem Johna, przedstawił tematykę magii w świecie DC w sposób przystępny i lekki rzeszom nowych czytelników. Wspaniale wpasował się w rosnący nurt i stanął obok takich tytułów jak chociażby „Sandman” czy „Lucyfer” .

W drugiej części miniserii, zatytułowanej „Świat Cieni”, to właśnie John Constantine staje się naszym przewodnikiem. Neil Gaiman już nieraz sięgał po tę postać, by połączyć dwa światy, ślizgać się po granicy mroku. Zabieg ten został po mistrzowsku wykonany w jednym z pierwszych zeszytów o Sandmanie, tam jednak rola Constantine’a była raczej epizodyczna, był z nami tylko przez chwilę. W „Księgach Magii”, a dokładniej w „Świecie Cieni”, koncepcja ta rozkwitła. Mimo że postać jest, o ironio, głosem rozsądku przez całą miniserię, to druga „Księga Magii” jest głównie galerią najważniejszych bohaterów. Pomysł prosty jak konstrukcja cepa i arcytrudny do zrealizowania, szczególnie że album cały czas utrzymuje wysoki poziom.

Sekret tkwi w nowatorskim podejściu do przedstawienia samej podróży. Autorzy, czyli Neil Gaiman i rysownik Scott Hampton, prowadzą narrację w sposób niebanalny i precyzyjny. W warstwie tekstualnej dowiadujemy się, że oto dosiadamy koła fortuny, wartko zmieniamy miejsce i okoliczności zależnie od kaprysu Losu. Kadry nie zawsze podążają z miejsca na miejsce, a to za sprawą poczynań naszego przewoźnika, który jak dobry sztukmistrz zmienia raz za razem dekoracje. Kolejne plansze malowane akwarelą, które układa przed nami Hampton, są częścią „autostrady”, a wszystkie elementy same wpadają na swoje miejsca, niby za sprawą czystego przypadku. Ta część historii ma własny rytm i jest on szaleńczy. Widzimy, jak Tim Hunter, niedoświadczony jeszcze mag, musi biec za swym przewodnikiem, sławnym Johnem C. i tak samo my, czytelnicy, musimy biec za nim. Gaiman i Hampton są jak dwaj iluzjoniści, którzy pokazują nam jedną rękę, by z drugiej, niczym z kapelusza, wyskoczył gołąb lub królik. Gdy my skupiamy się na postaci Tima, gdzieś na obrzeżach kadru dzieje się Magia. Constantine, który zazwyczaj gada jak najęty, milknie i usuwa się w cień, a wtedy jesteśmy już w innym miejscu, gdzie niepostrzeżenie wydarzyło się to, na co tak czekaliśmy, a my niczym Tim pozostajemy nieświadomi, zajęci opowieścią.

Takich perełek jest więcej, Gaiman i Hampton przerzucają się narracją, a nawet prowadzą ją dychotomicznie. Trzeba niezwykle uważać, gdyż obraz i słowa opowiadają tę historię na dwa głosy. Akwarela zaciera kontury pomiędzy światem rzeczywistym a miejscem, gdzie wraz z Timem zdajemy się krążyć na granicy strefy mroku. Potęguje to wrażenie separacji, jakie Bolton uzyskiwał poprzez transparentność obiektów i pozostawienie samych konturów w „Niewidzialnym Labiryncie”, czyli pierwszej Księdze Magii. Obrazy niosą ze sobą wiadomość bez słów, nagłówki gazet mówią nam o grożącym nam niebezpieczeństwie, pokazują odległe krainy, by zostać znów związane jednym prostym słowem i uderzyć w czytelnika po raz kolejny niczym kontrapunkt w wielkiej symfonii. Te momenty, gdy obraz i słowo splatają się ponownie, zmuszają nas do przemyślenia historii, która rozegrała się przed naszymi oczyma. Wracamy więc kilka kadrów wcześniej, obserwujemy panel, przerzucamy kartki, cofając się w akcji i widzimy te nic nieznaczące wskazówki rozrzucone dla nas, które układają się w nową całość.

Niczym w najlepszych komiksach mistrza gatunku, Alana Moore’a, czytelnik zmuszany jest do stałego rozmyślania nad historią, zachęcany do życia nią. Nie jest to zbieg okoliczności, gdyż ogólnie znana jest przyjaźń obu scenarzystów. Gaiman wiele Moore’owi zawdzięcza, jest niczym młody Tim pod opieką Constantine’a. Co ciekawe, jeśli zna się zamiłowanie obu autorów do zabawy formą oraz intertekstualnością, zabieg ten wcale nie wygląda na przypadkowy – przecież postać starszego Anglika stworzył właśnie Alan Moore, a Gaiman był uczony rzemiosła komiksowego przez swojego rodaka, który otwarcie przyznaje, że jest praktykującym magiem. Jeśli będziemy mieć na uwadze jeszcze, że postać Tima Huntera stworzył Gaiman, ta podróż nabiera zupełnie nowego znaczenia i nieważne, czy obaj autorzy zdają sobie sprawę z tej korelacji.

John Constantine i Tim Hunter są zarysowani jako postacie, które łączy pewna nić porozumienia, która wymyka się pozostałym członkom płaszczowej brygady. Historia inicjacji młodego chłopca w kręgi okultystyczne przez grupę czterech magów jest głównym wątkiem fabularnym całych „Ksiąg Magii”. Jednak wyłącznie John Constantine traktuje swój związek z chłopcem w sposób empatyczny. Gaiman i Hampton za sprawą serii obrazów pozwalają nam odczuć, iż ten cyniczny Brytyjczyk, przez większość uważany za łajdaka, staje się ojcowską figurą. Dzięki swej charyzmie imponuje chłopcu, oczarowuje go na sposób, na który żaden z pozostałych mentorów nie może się zdobyć. Gaiman pokazuje nam, że prawdziwa magia tkwi właśnie gdzieś pomiędzy tym tajemniczym światem ludzkich powiązań. Mimo że jako jedyny z mentorów porzuca on Tima, jest nam równie bliski jak jemu samemu, będąc pomnikiem dla zabieganych, lecz jednak kochających nas rodziców. Gaiman mógł przedstawić Constantine’a na wiele sposobów, ale wybrał właśnie ten. Co ciekawe, relacja, jaka zostaje nawiązana, jest trwała i Tim Hunter w swych późniejszych wersjach zaczyna przypominać swego duchowego ojca niczym prawdziwy jego dziedzic. Uzyskanie tak realistycznego efektu nie jest rzeczą łatwą.

Co ciekawe, magiczna rodzina Tima Huntera jest kompletna. W „Świecie Cieni”, gdy ojciec usuwa się w cień, rolę matki przejmuje Zatanna. Tak naprawdę obie te relacje są niezwykle ważne dla młodego człowieka, bowiem widać, jak niebezpieczne są dla wyborów w dorosłym życiu. Prawdziwy ojciec Tima nie rozumie swego syna, zostaje odgrodzony od niego barierą niezrozumienia. Kluczowy jest ten właśnie moment utraty kontaktu, gdzie po raz pierwszy nasz bohater odczuwa strach. Kładzie to nacisk na głębszy problem konfliktu pokoleniowego. Gaiman w sposób prosty i wyraźny pokazuje, że to nie świat magii i niebezpiecznych przygód jest straszny, lecz codzienne życie. Z socjologicznego punktu widzenia jest to problem niezwykle ciekawy, a skupienie się właśnie na relacjach społecznych znajdujących się w obrębie najbardziej podstawowej komórki społecznej, jaką jest rodzina, to odważny krok. Niezależnie, czy mamy do czynienia z kilkoma nakładającymi się na siebie obrazami rodziny, czy też różnymi wzorcami, które są przekazywane czytelnikom, poruszanie tych właśnie tematów pokazuje powagę problemów, z jakimi autorzy próbują do nas dotrzeć. A że jest to próba udana, to pośrednio świadczy też o artyzmie albumu.

Po drugi tom „Ksiąg Magii” warto sięgnąć, czy to dla wspaniałych rysunków Scotta Hamptona, którego akwarele należą do moich ulubionych w całej serii, czy to dlatego, że jest to komiks o ogromnej sile wyrazu, stworzony przez dwóch profesjonalistów. Nie ma się co dziwić – wszak Neil Gaiman jest autorem, który potrafi zachwycać, a Scott Hampton rysownikiem, który nie tylko przy tym projekcie eksploruje światy pełne magii i (chociażby dzięki pracy dla „Magic the Gathering” przy ilustracjach do kart) robi to z zadziwiającą lekkością. Jednak przede wszystkim jest to świetna okazja, by przyjrzeć się mistycznej scenie uniwersum DC i dostrzec zmiany, jakie w niej zaszły. Najlepszy przyjaciel Johna Constantine’a jest bowiem kolejnym odkrywcą sceny komiksowej o mroczniejszym klimacie. Z tych czy innych powodów gorąco polecam.

Rafał Pośnik

Księgi Magii – Księga II: Świat Cieni
Tytuł oryginału: The Books of Magic, Book II: Shadow World
Scenariusz: Neil Gaiman
Rysunki: Scott Hampton
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Wydawca: Egmont Polska
Data wydania: wrzesień 2006
Wydawca oryginału: DC Comics
Data wydania oryginału: 1990-1991