„Durango” tom 1: „Psy zdychają zimą”
Swego czasu spaghetti westerny przedefiniowały skostniały jankeski gatunek filmowy. Twardzi kowboje stali się jeszcze bardziej zahartowani; ich gładkie twarze pokryła szorstka szczecina; krew, śnieg i błoto wypełniły idylliczne amerykańskie stepy, a granica dzieląca bohatera od złoczyńcy coraz bardziej zanikała. Brudne, moralnie niejednoznaczne opowieści sygnowane nazwiskami Sergio Leone, Sergio Corbucciego lub Duccio Tessariego wryły się na stałe w historię kina. W końcu jednak okres ich niezwykłej popularności odszedł – tak jak klasyczni kowboje – w stronę zachodzącego słońca, a elementy tych niezwykłych widowisk stały się podstawą do postmodernistycznych gier młodych reżyserów.
Fascynacja włoskimi herosami nigdy jednak nie powróciła w jakimś większym zrywie – stali się artefaktami kultury, definiującymi konkretny jej okres. Dopiero gdy za zabawę legendarną konwencją zabrał się Quentin Tarantino, wydając na świat wystylizowanego do granic możliwości „Django”, starzy bohaterowie znów wzbudzili zainteresowanie przygodnych widzów. Był to zapewne jeden z najważniejszych czynników, dzięki któremu młodziutkie wydawnictwo Elemental zdecydowało się na publikację wieloletniej sagi Yvesa Swolfsa. Belg zadomowił się już dosyć dobrze na naszym podwórku, pokazując że zabawa gatunkami wychodzi mu naprawdę nieźle: przerobił Rosję na futurystyczny western we „Vladzie”, a także zaprezentował swoją wersję wampirycznego mitu na łamach „Księcia nocy”. Jednak to „Durango” był jego pierwszą autorską serią.
„Psy zdychają zimą” już tytułem zapowiada opowieść konkretną i przepełnioną testosteronem. Cały album to gargantuiczna laurka dla przygód kowbojów z Półwyspu Apenińskiego – fabuła poskładana z ikonicznych scen, bohaterów, a nawet pojedynczych kadrów.
Tajemniczy nieznajomy przybywa zimą do zapyziałej, przeżartej przez korupcję mieściny. Już w prologu musi udowodnić, iż ciągnąca się za nim legenda ma swoje solidne podstawy. Gdy powód jego wizyty okazuje się nie oddychać już od jakiegoś czasu, zielonooki rewolwerowiec postanawia dopaść morderców. Na jego drodze stają między innymi podły senator, brutalny cyngiel-perfekcjonista oraz piękna kobieta. Zaczyna się wielkie krwawe sprzątanie, a czytelnik oczekuje ustawowo przewidzianego pojedynku najtwardszych rewolwerowców pozostałych przy życiu.
Od strony fabularnej nic nie może nas tutaj zaskoczyć. Całość przypomina misternie zlepiony fanfik, związany szczególnie z filmami Corbucciego, ponieważ pokryte śniegiem krajobrazy oraz bohaterowie są siłą wyrwani z „Człowieka zwanego Ciszą” (1968), a aparycja głównego bohatera i jego imię to pochodna adoracji „Django” (1966). Dodatkowo wszystko doprawiono Leone (nieodłączne cygaro tkwiące w zębach Durango). Może to dzisiaj sprawiać wrażenie odgrzewanego kotleta, ale – paradoksalnie – dla fana gatunku lektura jest czystą przyjemnością. Swolfs destyluje najważniejsze jego elementy, tworząc składną, dynamiczną oraz sycącą opowieść. Naprawdę przyjemnym zabiegiem jest to, że album stanowi zamkniętą całość. Ma wyraźne zakończenie – zachęca do sięgnięcia po kolejny tom, ale nie zmusza. Sami bohaterowie, mimo że ulepieni z komunałów, emanują szorstką energią, przyciągając nas do kolorowych stronic. Durango jest odpowiednio tajemniczy i wadliwy, profesjonalny do bólu morderca Angus Reno stanowi dla niego odpowiednie wyzwanie, a jasnowłosa niewiasta potrafi wziąć sprawy w swoje ręce. Widzimy braki w banalnych dialogach, ale cały czas trzymamy kciuki za pozytywnych bohaterów. To wielki sukces Belga.
Autor odpowiada również za warstwę graficzną. Stara się zanurzyć w znanym z frankofońskich komiksów realizmie, lecz z miejsca dostrzegamy jego wczesne uchybienia. Zimowe krajobrazy są przepiękne, podobnie jak szczegółowość niektórych scen i umiejętnie stonowana paleta barw (biel, błękit, a także różne odcienie brązu oraz żółci), podkreślająca fatalistyczny wydźwięk materiału źródłowego. Często jednak rysownik potrafi dosyć paskudnie oszpecić jakąś twarz lub pozbawić scenę dynamiki. Często wynika to z faktu, że plastyk namiętnie przerysowuje facjaty bohaterów prosto z filmów – przez co Durango zyskuje na zmianę posągowe wyrazy twarzy Franco Nero i Jeana-Louisa Trintignanta, a Reno to składanka różnych fotosów Klausa Kinskiego.
Wydawnictwo Elemental debiutuje tym albumem na rynku i muszę przyznać, że jest to dosyć ryzykowny ruch. „Niedzielny” czytelnik, dla którego odwołania są puste, dostanie bardzo szablonową opowieść. Jednak dla każdego kto lubi spędzać czas na fikcyjnym Dzikim Zachodzie, będzie to całkiem niezła przygoda. Dziwny to komiks – boleśnie klasyczny, do którego jednak chce się wracać. Jestem ciekaw dalszych przygód Durango, szczególnie, że Belg pisał swoje opus magnum przez trzy dekady i z kolorowych kartek przebija wielka – niemalże szczeniacka – fascynacja wspaniałą celuloidową epoką. Nie jest to może „Blueberry”, ale moc westernu i tak jest w nim niezwykle silna.
Dziękujemy wydawnictwu Elemental za udostępnienie komiksu do recenzji.
Radosław Pisula
„Durango” tom 1: „Psy zdychają zimą”
Scenariusz: Yves Swolfs
Rysunki: Yves Swolfs
Tłumaczenie: Wojciech Birek
Wydawnictwo: Elemental
Tytuł oryginalny: Durango: Les chiens meurent en hiver
Wydawca oryginalny: Edition des Archers
Rok wydania oryginału: 1981
Liczba stron: 48
Format: 215×290 mm
Oprawa: miękka
Druk: kolorowy
Cena: 38 zł