mirok

Jest rok 1960. Kilkuletni chłopiec o ciemnych, bystrych oczach czyta kolorowe pisemko z komiksami kupione przed chwilą. Chłonie kiczowate, absurdalne przygody odzianego w trykot człowieka, który dzięki wypowiadaniu magicznego słowa potrafi przeistoczyć się ze zwykłego chłopca w niepokonanego herosa. Malca fascynują klasyczne, pełne kolorów ilustracje i wymykające się wszelkiemu rozsądkowi przygody w świecie nieskrępowanej fantazji. Chłopiec ma na imię Alan.

mir5

Jest rok 1982. Na rynku niebawem ma pojawić się nowy, czarno-biały magazyn komiksowy „Warrior”. Redaktor naczelny Dez Skinn wpada na pomysł mogący przynieść nowemu pismu rozgłos: przywrócenie do życia niemal zapomnianego brytyjskiego superbohatera: Marvelmana, na którego przygodach wychowało się pokolenie twórców „Warriora”. Niestety, prawie żaden scenarzysta nie chce się podjąć reanimacji przestarzałego herosa (w dodatku o niepewnej sytuacji prawnej, ponieważ nikt już nie ma wątpliwości, że jasnowłosy wyspiarski półbóg jest w istocie plagiatem amerykańskiego Kapitana Marvela z Fawcett Comics – więcej o tym w tekście: Marvelman – co za historia). Prawie. Alan Moore, dwudziestodziewięcioletni pistolet tworzący właśnie dystopijną opowieść o anarchistycznym terroryście w totalitarnej Wielkiej Brytanii, czyli (również publikowaną w „Warriorze”) „V jak Vendetta”, jest zainteresowany wyzwaniem. Na wstępie podejmuje brzemienne w skutki decyzje: akcja musi zostać osadzona we współcześności, w realnym świecie lat 80., w którym superbohaterowie są jedynie fikcją z historyjek obrazkowych. Równocześnie młody scenarzysta nie chciał negować żadnej z oryginalnych przygód Marvelmana z lat 50., tak jak nagminnie robili to amerykańscy wydawcy. Konieczne było dokonanie niemożliwego: znalezienie logicznego uzasadnienia na zespolenie Brązowej Ery Komiksu ze Złotą. Genialny w swej prostocie pomysł Moore’a zaczynał się tak…mir2

Jest rok 1949. Gdy Związek Radziecki stał się drugim po Stanach Zjednoczonych krajem dysponującym własną bronią nuklearną, wyścig zbrojeń między blokiem wschodnim a NATO wkroczył w nową fazę. Arsenały jądrowe zaczęły rozrastać się w szalonym tempie, a lista kolejnych państw dysponujących atomowym straszakiem wydłużała się z każdym rokiem. W tej sytuacji na najwyższych szczeblach brytyjskich sił zbrojnych zapadła brzemienna w skutki decyzja o konieczności znalezienia jeszcze potężniejszej broni. Czegoś szybszego, mocniejszego, a w razie potrzeby bardziej niszczycielskiego od bomb. Czegoś obdarzonego niemal boską mocą.  mir4

Jest rok 1982. Michael Moran, starzejący się dziennikarz, coraz gorzej sypia. Nie dają mu spokoju dziwaczne sny, w których potrafi latać. Sny pełne postaci w pstrokatych kostiumach, nieprawdopodobnych światów i magicznych zdolności. Śni o tym, że kiedyś był Marvelmanem, najpotężniejszym herosem świata. Nie wie jeszcze, jak blisko jest przypomnienia sobie słowa-klucza, dzięki któremu może się przemienić…

mir3

Arcydzieło Moore’a jest jedną z najważniejszych dekonstrukcji mitu superbohatera w dziejach komiksu. Biorąc pod uwagę jej pionierską rolę, muszę zaryzykować stwierdzenie, że to właśnie dzięki „Marvelmanowi” (później „Miraclemanowi”) mogła się rozpocząć Mroczna Era Komiksu (przyjęło się datować jej początek dopiero na rok 1986). Scenarzysta zachowuje absolutnie wszystkie elementy oryginału, jednak stawia je na głowie, wypacza ich pierwotny sens i odziera z niewinności. To zabieg szalenie brutalny (zwłaszcza dla czytelników wychowanych na magazynach ze Złotej Ery) oraz zdecydowanie przekraczający ówczesne granice medium. Podejmujący tematy tabu i prezentujący w pełnej krasie sceny wydające się czymś nie do pomyślenia w historyjce obrazkowej o ludziach w trykotach. mir1

„Miracleman” nie jest tylko postmodernistyczną zabawą scenarzysty ze wspomnieniami z dzieciństwa, jakich przykłady wyroiły się w latach 80. i 90. Moore nie planował jedynie rozłożyć mitologii Marvelmana na czynniki pierwsze, by złożyć je z powrotem we własnym porządku ku zaskoczeniu czytelnika. Poszedł od razu dziesięć kroków dalej. Jego rewizjonistyczne podejście do postaci brytyjskiego Supermana stanowi metakomentarz do tradycji narracji o nadludziach w ogóle. Dlatego też na wskroś ludzki, prostoduszny Marvelman, pragnący przede wszystkim bezpieczeństwa swej żony i córki, stopniowo oddziela się od Michaela Morana, nabiera dystansu wobec człowieczeństwa i ułomnych zasad społecznych i moralnych. Po ostatecznym pokonaniu swgo arcywroga bóg wcielony postanawia zająć należne miejsce na Nowym Olimpie, by stamtąd – razem z sobie podobnymi – rządzić sprawiedliwie śmiertelnikami. Kreuje swój własny, wymarzony świat. Świat pstrokatych kostiumów i głupkowatych pseudonimów, świat, w którym supermoce są czymś na porządku dziennym. Świat wyjęty ze Złotej Ery. mir6

Polskie wydanie opiera się na „odświeżonym” wznowieniu serii przez wydawnictwo Marvel (to samo, które wymusiło zmianę oryginalnego tytułu!). Wskutek decyzji amerykańskiego giganta usunięto oryginalne, płaskie kolory, zaś nowe zostały nałożone komputerowo. Ogromna szkoda, biorąc pod uwagę, że właśnie te niedoskonałe, pozbawione głębi i gradientów plamy barwne doskonale pasowały do (dziś już archaicznej w komiksie superbohaterskim) szaty graficznej, ale nie tylko. Także zamierzony przez Moore’a metakomentarz uległ w ten sposób wypaczeniu, ponieważ przez agresywną i, nie ukrywajmy, tandetną zmianę kolorów właściwa opowieść została wyrwana ze stylistycznego kontekstu lat 80., który przecież reinterpretowała. Samo nazwisko scenarzysty na jego życzenie także nie pojawia się nigdzie na kartach tomu. Wiąże się to nie tylko z jego solennym postanowieniem, że nie wyda nigdy nic w Marvelu, ale także oddaniem hołdu Mickowi Anglo, wiekowemu autorowi oryginalnych komiksów o Marvelmanie, do którego trafiły wszystkie zyski ze sprzedaży.

„Miracleman” jest bez wątpienia arcydziełem komiksu. To nie tylko absolutnie pierwsza opowieść tak radykalnie dekonstruująca mitologię superbohaterską, ale równocześnie wspaniale poprowadzona historia o tym, dlaczego powinniśmy lękać się nadczłowieka, gdy wreszcie nadejdzie. Komiks jest tym ciekawszy, że widać w nim wyraźnie jeszcze drobne artystyczne potknięcia Moore’a, koślawe zdania, przeładowane tekstem opisy czy zaledwie nakreślone pomysły, które wykorzysta w pełnej krasie dopiero w kolejnych projektach. „Miracleman” powinien stać obowiązkowo na półce każdego miłośnika obrazkowej narracji zaraz przy „Strażnikach”.

 Dziękujemy wydawnictwu Mucha Comics za udostępnienie egzemplarza do recenzji.

 Rafał Kołsut

Wydawnictwo: Mucha Comics
Tytuł oryginalny: „Miracleman”
Wydawca oryginalny: Marvel Comics
Rok wydania oryginału: 1982
Liczba stron: 384
Format: 170×260 mm
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Druk: kolor
Wydanie: I
Cena z okładki: 119 zł