Kiedyś to były czasy. Komiksy drukowano w nakładach rzędu setek tysięcy egzemplarzy. Każdy dzieciak zaczytywał się w kolejnych zeszytach z przygodami swoich ulubionych bohaterów. Można je było dostać za grosze w pobliskim kiosku. Ceny były rozsądne, każdy miał pracę, politycy mówili prawdę, a Polska reprezentacja w piłce nożnej grała najlepiej na świecie.
Warto jednak zauważyć, że żyjemy „teraz”, a nie „kiedyś”, i owo „kiedyś” najprawdopodobniej nigdy nie istniało, a jest jedynie konstruktem powstałym w głowach polskich fanów komiksu, który powtarzany z ust do ust, urósł do poziomu arkadyjskiego mitu tego fandomu. Koncept pewnego „złotego wieku” komiksu w Polsce niezmiennie powraca w internetowych dyskusjach. Co jakiś czas młodzi fani skuszeni wizją krainy mlekiem, miodem i komiksem płynącej domagają się powrotu do wydawania komiksów w formie zeszytów. Wtórują im starsi, którzy podświadomie chcieliby powrotu do czasów, kiedy byli piękni i młodzi, nie mieli żadnych zobowiązań poza koniecznością zrobienia zadania domowego i mogli całe dnie spędzać na osiedlowym trzepaku, gadając z kumplami o kampaniach prowadzonych w „Sid Meier’s Colonization” na Amidze 500, popijając oranżadę z woreczka, wymieniając się obrazkami dołączanymi do gumy Turbo i oczywiście pożyczając sobie komiksy w wydaniach zeszytowych.
Jednym z kluczowych elementów komiksowej Arkadii dla polskiego fana jest tzw. „zeszytówka”, czyli tani, ogólnodostępny komiks na marnej jakości papierze zawierający najczęściej pojedynczą przygodę ulubionego bohatera. Coś co moim zdaniem jest w dzisiejszych czasach martwym formatem. Reliktem poprzedniej epoki sztucznie utrzymywanym przy życiu przez podstarzałych amerykańskich komiksiarzy i ograniczony, zamknięty, przestarzały i niewydolny system dystrybucji.
Żeby lepiej zrozumieć obecny status zeszytówki, warto przypomnieć najważniejsze fakty z historii komiksu amerykańskiego, bo to właśnie tam narodziła się ta forma wydawnicza. Początkowo komiksy w Stanach Zjednoczonych pojawiały się w formie krótkich przygód (kilka-kilkanaście paneli) publikowanych w gazetach. W latach 1929-30 wydawnictwo Dell Publishing dodawało do niektórych wydań wkładkę „The Funnies” zawierającą komiksy, którą można uznać za protoplastę zeszytówki. Na początku lat trzydziestych XX wieku zaczęto też drukować kilku- i kilkunastostronicowe wydania komiksów, które były wysyłane jako nagroda za wysyłanie kuponów z produktów higienicznych. W 1934 roku wydano pierwszy numer „Famous Funnies”, który powszechnie jest uznawany za pierwsze zeszytowe wydanie komiksu. Ogromny sukces tego tytułu spowodował wysyp naśladowców. Jednym z nich było „Action Comics” (1938 rok), które z kolei dało początek zeszytówkom z przygodami superbohaterów ukazującym się do dnia dzisiejszego.
Nie ma sensu streszczać całej historii komiksu. Warto jednak zaznaczyć zmiany, jakie się dokonały w sposobie wydawania na przestrzeni lat. „Famous Funnies” #1 kosztowało 10 centów, miało 68 stron i można je było kupić w większości miejsc, gdzie sprzedawano prasę. Standardowym formatem dla komiksów tzw. złotego wieku było 7 3/4 x 10 1/2 cala (19,7 x 26,7 cm). Do początku lat sześćdziesiątych XX wieku zazwyczaj wydawano komiksy w takiej formie i cenie. Przeciętne wydanie „Captain Marvel”, „The Batman” czy „Captain America” zawierało jedną lub kilka dłuższych zamkniętych przygód głównego bohatera, kilka krótszych komiksów, krótkie opowiadania oraz korespondencje fanowską i reklamy. Były więc bardziej miniantologiami lub magazynami dla młodzieży niż tylko komiksami.
Nakłady liczono w milionach egzemplarzy. Według Market Research Company of America zaraz po II wojnie światowej komiksy czytało 95% chłopców i 91% dziewcząt w wieku 6-11 lat. W 1945 roku jedna trzecia wydawanych periodyków to komiksy, co dawało liczbę 180 milionów egzemplarzy. Ogromna popularność komiksów pozwalała na utrzymywanie niskiej ceny przez wiele lat. Wydawcy zarabiali głównie dzięki wysokiej liczbie sprzedawanych egzemplarzy. Jednak ta zaczęła się kurczyć w latach pięćdziesiątych za sprawą popularyzacji telewizji oraz wprowadzenia Kodu Komiksu po publikacji „Seduction of the Innocents” dra Fredericka Werthama. W swojej książce psychiatra zrzucał na komiksy winę za wzrost przestępczości wśród młodzieży oraz stawiał inne równie kuriozalne tezy przykładowo na temat promocji homoseksualizmu w komiksach superbohaterskich. Kod Komiksu niemal natychmiast wyeliminował cały bogaty rynek magazynów z komiksami dla starszych czytelników i znacznie podkopał pozycję całego medium.
Aby możliwie najdłużej utrzymać atrakcyjną cenę, stosowano najróżniejsze triki, które umykały i do dzisiaj umykają uwadze przeciętnego konsumenta. Stopniowo zmniejszany był format i objętość magazynu. Za tę samą cenę czytelnik otrzymywał po prostu coraz mniej komiksu. Liczba stron malała z 64 do 48, a potem do 32. Zmniejszała się też liczba stron poświęconych komiksowi. Z obecnych 32 standardowo około 10 stron zajmują reklamy. Liczba stron z komiksami spadła więc z ok. 60 do 20-22.
Maleje też rozmiar samego komiksu. Na początku standardem było 7 3/4 x 10 1/2 cala (19,7 x 26,7 cm). Od roku 1965 (początek Srebrnego Wieku) był format 7 1/8 x 10 1/2 cali (18,1 x 26,7 cm). Obecnie jest to ok. 17 x 26 cm. Nie jest to kolosalna zmiana, ale na tym polega taktyka zmniejszania produktu bez zmniejszania ceny. Obcina się 5 mm komiksu i na bieżąco nikt tego za bardzo nie zauważa, a nawet jeśli, to się tym nie przejmuje. Przy dużych nakładach oszczędność dla wydawcy jest zauważalna.
Rozwój technik reprodukcji i digitalizacja materiałów umożliwiła znaczną poprawę jakości wydruku. Pierwotnie komiksy były wydawane na tanim papierze gazetowym. Jakość druku była horrendalnie słaba w porównaniu z dzisiejszymi standardami. Współcześnie zeszyty są wydawane na lśniącym kredowym papierze i kolorowane komputerowo. Prezentuje się to dużo lepiej niż pierwotne wydania.
Zmiana jakości wydruku, malejące nakłady oraz ogólne przemiany gospodarcze sprawiły, że cenę zeszytu trzeba było urealniać. W roku 1960 komiks jeszcze kosztował 10 centów. Dziesięć lat później już piętnaście, a potem podwyżki znacząco przyspieszyły i cena na koniec każdej dekady wynosiła ponad dwukrotnie więcej niż na początku. W 1980 r. 40 centów, w 1990 za zeszyt trzeba było zapłacić już dolara, a w 2000 roku między 2 a 2,99$. W drugiej dekadzie XXI wieku coraz częściej spotykana jest cena 3,99$. Po uwzględnieniu inflacji nie wygląda to różowo.
Do początku lat osiemdziesiątych cena komiksu oscylowała wokół dzisiejszego dolara. Potem zaczęła drastycznie rosnąć. Wpłynęło na to kilka czynników. Najważniejszym były oczywiście malejące nakłady i rosnąca jakość druku. Nie bez znaczenia pozostaje emancypacja twórców komiksu, którzy zaczęli się upominać o swoje prawa i o udziały w zyskach. To wiąże się też z rosnącym rynkiem komiksów niezależnych. Twórcy wydający własnym sumptem lub u mniejszych wydawców niż Marvel i DC nie mogli liczyć na korzyści skali produkcji, więc sprzedawali swoje komiksy drożej. Korzystali też z ograniczonej sieci dystrybucji – specjalistycznych sklepów komiksowych.
Pierwotnie komiks był uznawany za prostą, jednorazową, raczej prymitywną formę rozrywki. Z biegiem lat to podejście się zmieniało, komiks zyskiwał uznanie jako medium i rzeszę długoletnich fanów. Pojawiło się zapotrzebowanie na dawniejsze odcinki komiksów. Szczególnie cenione były numery przedwojenne oraz te, które uległy zniszczeniu po wprowadzeniu Comic Code. Istniała fanowska sieć wymiany pocztowej. Przykładowo w listach młodego Roberta Crumba do rówieśników można przeczytać całe litanie poszukiwanych przez niego pasków komiksowych z gazet oraz poszczególnych wydań (i płyt jazzowych, których ten twórca jest wielkim fanem).
W odpowiedzi na zapotrzebowanie na starsze komiksy, których nie można było dostać w kiosku, pojawiły się sklepy komiksowe. Oprócz dawnych wydań zaczęły też sprzedawać bieżące wydania. Dla fana było to dużo wygodniejsze niż korzystanie z niepewnej dystrybucji kioskowej. Sklepy specjalistyczne dogadały się też z wydawcami, że w zamian za większą zniżkę będą płacić za komiksy z góry, a nie tak jak kioskarze tylko za sprzedane egzemplarze (niesprzedane odsyłano lub niszczono). Była to korzystna umowa dla wszystkich. Wydawcy komiksów mieli pewny zbyt dla sporej liczby egzemplarzy. Czytelnicy pewność, że komiks będzie dostępny w danym sklepie. Niesprzedane zeszyty zasilały bazę starszych wydań komiksów i z czasem nabierały wartości, co było na rękę właścicielom sklepów. Tzw. rynek bezpośredni (direct market), jak zwano ten sposób dystrybucji, rósł w bardzo szybkim tempie do połowy lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, kiedy to pękła komiksowa bańka spekulacyjna napędzana przez ten model biznesowy.
Pod koniec lat 80. XX wieku praktycznie zarzucono dystrybucję kioskową na rzecz sklepów komiksowych. Tym samym znacznie ograniczono liczbę potencjalnych klientów. W celu zakupu komiksu trzeba było się udać do odpowiedniego sklepu. Rodzic nie mógł też kupić komiksu dziecku w sklepie czy na stacji benzynowej, co zmniejszało napływ przyszłych fanów komiksu. Oczywiście rozwój rynku wideo, gier komputerowych i innych rozrywek sprawiał, że baza fanów malałaby i bez tego.
Jednak wydawcy nie odczuwali szczególnie mocno utraty czytelników dzięki rosnącej liczbie kolekcjonerów. Skuszeni sporymi zyskami, z jakimi sprzedawano dawne wydania komiksów, kupowali oni coraz więcej egzemplarzy. Komiksy coraz rzadziej były kupowane w celu ich czytania, a coraz częściej jako inwestycja. Gdy wydawcy zauważyli ten trend, zaczęli zalewać rynek wariantami okładkowymi i stosować inne zagrania znane z rynku kart kolekcjonerskich (hologramy, pozłacanie, wytłoczenia). Wszystko po to, żeby kolekcjoner kupił możliwie najwięcej egzemplarzy tego samego komiksu. Właściciele sklepów zamawiali więc coraz więcej zeszytów, samemu licząc na przyszłe zyski. Skala tego procederu była ogromna.
Innym sposobem na zmuszenie fana do kupowania jak największej liczby zeszytów są crossovery oraz coraz większe zazębianie się i „uspójnianie” uniwersum w nich zawartego. Proces został zapoczątkowany w Srebrnej Erze komiksu, gdy twórcami komiksów zostali młodzi ludzie, którzy się na nich wychowali. Z biegiem lat proces również przyspieszał. Właściwie do lat osiemdziesiątych zostanie fanem komiksu było proste. Nie wymagało to wielkiego wkładu finansowego, wysiłku intelektualnego ani wiedzy. Zeszyty były pisane tak, żeby były przystępne i zrozumiałe. Bohaterowie często byli wymieniani z imienia i nazwiska lub przydomku. Czasami przypominali o swoich mocach. Pomimo że budowane były większe narracje (czego domagali się starsi fani), w każdym zeszycie była też jakaś mniejsza przygoda czy starcie, które uatrakcyjniało zakup.
W 1984 roku zaczęto wydawać „Secret Wars”, które było pierwszym tak rozległym wydarzeniem wpływającym właściwie na całe uniwersum Marvela. Fan Spider-Mana, żeby zrozumieć dlaczego jego ulubiony bohater biega w czarnym stroju, musiał kupić „Tajne wojny” lub przynajmniej zasięgnąć wiedzy u kolegów. Ogromny sukces tej serii spowodował pojawianie się kolejnych. Część obejmowała całe uniwersum, a część jedynie wybrane serie. Chcąc znać losy ulubieńców, fan każdego z uczestniczących w niej bohaterów musiał kupić kilka zeszytów przygód innych bohaterów. Do tego dochodziły coraz liczniejsze występy gościnne i miniserie z udziałem kilku postaci.
Jeszcze innym sposobem na napędzenie sprzedaży było rozbijanie przygód jednego bohatera na kilka równorzędnych serii. W różnej formie pojawiało się to już u zarania historii komiksu superbohaterskiego. Przykładowo Wonder Woman pojawiała się w „Wonder Woman” i „Sensation Comics”, a Superman w „Superman” i „Action Comics”, ale przedstawiały one wydarzenia niezależne od siebie. W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku ten proceder się nasilił i historie były coraz silniej splecione ze sobą. Chyba najdosadniejszym przykładem będą tu przygody mutantów Marvela, którzy po eksplozji popularności za sprawą komiksów tria Byrne, Claremont, Smith podzielili się na liczne podgrupy, a dodatkowo najpopularniejsze postacie miały swoje miniserie.
Nakłady komiksów rosły znacznie szybciej niż liczba ludzi kupujących komiksy. Gdy w połowie lat 90. okazało się, że przez ich powszechność nowe wydania są bezwartościowe, rynek uległ załamaniu. Marvel ogłosił bankructwo. Zamknięto tysiące sklepów z komiksami, które przeszacowały popyt, a „X-men” #1 Lee i Claremonta, który miał być wart tysiące dolarów, do dzisiaj można dostać za mniej niż dolara. Efektem tego było zrażenie do komiksów dużej części dawnych fanów i sklepikarzy. Ograniczona dystrybucja i zmniejszenie liczby sklepów komiksowych po raz kolejny drastycznie zawęziły rynek zbytu.
Krach zweryfikował nakłady. W XXI wieku sukcesem jest sprzedaż ponad 100 tysięcy egzemplarzy. Nieliczne serie osiągają takie nakłady. W latach 70. serie z trzecioligowymi bohaterami pokroju „Iron Fist” zamykano, gdy nakład spadał w pobliże tej liczby. Przygody Spider-Mana sprzedawały się w tym samym okresie średnio po 270 tys. egzemplarzy miesięcznie. Warto wspomnieć, że średnia wielkość sprzedaży tego tytułu i tak była niższa o ok. 100 tysięcy egzemplarzy przez wojny cenowe, które Marvel wówczas toczył z DC. Nie dziwi więc, że wydawcy skoncentrowali się na malejącej liczbie najwierniejszych fanów. Ci, podobnie jak rekrutujący się spośród nich współcześni twórcy, czytają komiksy od lat, więc tworzą i domagają się coraz bardziej skomplikowanych i „dorosłych” historii.
Twórcy, jak i fani są na tyle dobrze obeznani w historii bohaterów, że ich przygody stały się niezbyt czytelne dla przypadkowego odbiorcy. Ktoś kto obejrzał film i jakimś cudem trafił do sklepu z komiksami, często niewiele zrozumie z przypadkowo kupionego zeszytu. Znudzi się i nie wróci. Bo akurat trafił na zeszyt, w którym nic ekscytującego się nie dzieje. Przykładowo postacie głównie rozmawiają. Postacie, które poza głównym bohaterem są mu obce. Tematem ich konwersacji są sprawy, o których nie ma pojęcia. Dodatkowo całość kończy się po 20 stronach, które czyta się w porywach 10 minut. Trzeba mieć bardzo dużo samozaparcia, żeby doczytać w Wikipedii, co się działo w poprzednich odcinkach. Dużo szczęścia, żeby nie trafić na odcinek powiązany z aktualnym eventem toczącym dane uniwersum z coraz większą regularnością. Zwłaszcza po sukcesie „Civil War” z 2006 roku Marvel przeprowadza kolejny event średnio co półtora roku.
Dużo łatwiej przyswajalne są wydania zbiorcze. Pojawiły się w 1984 roku, gdy Jim Shooter zauważył coraz większą popularność starszych zeszytów. Postanowiono zebrać co ważniejsze wydarzenia z poszczególnych serii i wydać je w formie około dwustustronicowej książki. Pierwszymi wydanymi w ten sposób opowieściami były „Dark Phoenix Saga” i „Demon in the Bottle”. Okazały się sukcesem, więc wkrótce stało się to standardem wydawniczym. Problem w tym, że nie wszystkie przygody zostały zebrane w tej formie. Co dalej zmusza fanów danej postaci/serii do polowania w sklepach komiksowych, aukcjach internetowych. To stopniowo zanikało i obecnie po ok. 6 miesiącach od wydania praktycznie każda seria jest zbierana w tzw. trade paperback. Nie zostało to jednak całkowicie wyeliminowane. Życzę więc powodzenia tym, którzy chcą zebrać starsze przygody swoich ulubionych herosów w papierowej formie. Nawet pomimo omnibusów zbierających po kilkadziesiąt zeszytów dalej jest to bardzo kaso- i czasochłonne.
Współczesnym problemem związanym z taką formą wydawania jest to, że obecnie historie nie są pisane pod kątem publikacji zeszytowej, ale właśnie pod kątem wydania zbiorczego. Najczęściej proste starcie, które zajęłoby zeszyt w roku 1970, jest więc rozciągane do czterech albo sześciu zeszytów. W „Amazing Fantasy” #15 geneza postaci Spider-Mana zajęła kilkanaście stron. W „Ultimate Spider-Man” sześć zeszytów. Czasem jest to zbawienne, bo dzięki temu można znacznie rozbudować postacie i świat przedstawiony, ale coraz częściej pojawiają się wypełniacze, które nic nie wnoszą do przedstawianej historii. Za które jednak trzeba zapłacić 4$. Wydanie zbiorcze można dostać nawet za 10$, gdy trafimy na dobrą okazję w księgarni internetowej.
Wróćmy do naszego hipotetycznego czytelnika komiksu. Akurat kupił on „Super Massive Avengers” #23397856, który okazał się być przegadanym trzecim zeszytem sześcioodcinkowej opowieści. Trzeba będzie dużo samozaparcia, żeby kupił kolejne. Może kupi wydanie zbiorcze za pół roku. Może kupi wydanie cyfrowe. W ostatecznym rozrachunku to nie ma znaczenia ze względu na to, że o przetrwaniu serii wciąż decyduje sprzedaż zeszytów. Dokładniej ich przedsprzedaż.
Wszystko dokonuje się na kilka miesięcy przed premierą danego zeszytu. Sklepy komiksowe zbierają od swojej klienteli zamówienia na zeszyty oferowane przez dystrybutora. Często w danym momencie niewiele wiadomo o tym, co będzie dany zeszyt zawierał. Czasem znany jest tylko zespół autorski i/lub okładka. Na tej podstawie czytelnik ma określić swoje zainteresowanie produktem. De facto kupuje kota w worku. Sklep komiksowy musi ocenić zawczasu zainteresowanie daną pozycją, bazując na liczbie zamówień przedsprzedażowych, i opłacić odpowiednią ilość towaru. Jeśli przeszacuje, zostanie z niesprzedanymi zeszytami, które zalegają mu w sklepie/magazynie, bo nie ma możliwości zwrotu. Zbyt wielka liczba takich wpadek i innych czynników, takich jak fani nieodbierający, a co za tym idzie nieopłacający swoich zamówień miesiącami od premiery, może spowodować problemy finansowe danego przybytku. Ten system wykończył wiele sklepów w trakcie krachu w latach 90. XX wieku.
Sprawia też, że w większości przypadków marginalne znaczenie dla przetrwania naszej ulubionej serii o naszej najulubieńszej trzecioligowej członkini X-men jest to, że kupimy wydanie zbiorcze, wydanie cyfrowe czy nawet zeszytowe w jakiś czas po premierze. To tylko dodatkowy zysk dla wydawcy, który ocenia sukces danej serii po liczbie zeszytów zamówionych przed ich premierą. Jeśli seria nie wygeneruje odpowiedniego poruszenia w mediach, raczej nie ma szans przetrwać dłużej niż do drugiego wydania zbiorczego (ok. 8-12 zeszytów). Dobra sprzedaż w TPB tylko w wyjątkowych sytuacjach przedłużała istnienie serii. Nikt nie wie, jak na to wpływa liczba sprzedanych cyfrowych egzemplarzy, bo żaden z wydawców nie dzieli się danymi na ten temat.
Powstają nawet tak kuriozalne sytuacje, że serie zostają zamknięte pomimo tego, że po kilkunastu zeszytach znalazły odpowiednio liczną grupę docelową, która jednak nie była zainteresowana przedpremierową rezerwacją lub, co bardziej prawdopodobne, nie zdaje sobie sprawy z istotności takiego postępowania. Można posunąć się nawet do stwierdzenia, że zawartość komiksu nie ma żadnego wpływu na to, czy będzie sukcesem, bo decyzja o kupnie zapada na długo, zanim zobaczymy choćby zajawkę danego zeszytu. Obecna sytuacja prowadzi do tego, że nawet dobre tytuły, pisane przez uznanych twórców, bez odpowiedniego wsparcia marketingowego mogą paść, zanim zdążą rozwinąć skrzydła, albo przechodzą całkowicie niezauważone.
To nie jest trudne w sytuacji, gdy miesięcznie wydawanych jest kilkaset zeszytów. Stąd niekończąca się seria restartów, rebootów, remake’ów, eventów, crossoverów, śmierci ikon, ich zmartwychwstań, zmian numeracji, zmian postaci działających pod danym przydomkiem na postać innej płci, rasy czy orientacji, warianty okładkowe, ściąganie uznanych scenarzystów niekomiksowych i inne zagrania mające wzbudzić zainteresowanie klientów i mediów. Problem w tym, że te same zagrywki są stosowane od 30 lat i coraz rzadziej działają. Nie przekładają się na wielkość sprzedaży. Każdy kolejny sezon (bo tak chyba trzeba tłumaczyć volume) jest krótszy i sprzedaje się gorzej niż poprzedni. Kolejny komiks z #1 po zmianie numeracji najczęściej przekłada się na krótkotrwały skok w wielkości sprzedaży. To powoduje, że komiks ma coraz mniejszą stałą, stabilną bazę klientów.
W latach dziewięćdziesiątych XX wieku działało to aż za dobrze w połączeniu z przedkładaniem krótkoterminowego zysku (czytaj chciwością) nad stabilność przez korporacyjny zarząd wydawców. Dopóki bańka nie pękła, a Marvel nie zbankrutował. W latach siedemdziesiątych, gdy Marvel i DC prowadziły względem siebie agresywną politykę cenową, Marvela od bankructwa uratowała pozyskana przypadkiem licencja na komiksy na podstawie takiego niszowego filmu science-fiction pt. „Gwiezdne wojny”. Obecnie sytuacja jest równie niestabilna co w dwóch wymienionych okresach. Od czasu do czasu pojawiają się hity sprzedażowe, nagłe zwyżki spowodowane jakimś trikiem marketingowym, ale nawet najważniejsze wydarzenia i najpopularniejsze postacie poparte kosmiczną liczbą wariantów oraz rysunkami Jima Lee wraz z numerem drugim przyciągają liczbę klientów zbliżoną do losowo wybranych numerów „X-men” sprzed 15 lat (a więc już po krachu, bankructwie Marvela i urealnieniu nakładów).
Wszystko co opisałem sprawia, że sprzedaż zeszytówek jest coraz mniej opłacalna i coraz mniej sensowna. Po prostu nie ma więcej niż kilkadziesiąt tysięcy ludzi skłonnych do zapłacenia 4$ w jakimś podejrzanym, zapleśniałym sklepiku za śmieszną, rozpadającą się w rękach broszurkę z dwudziestoma stronami Spider-Mana dyskutującego z kumplem o klockach Lego. Dodatkowo wielu z nich płaci głównie z sentymentu, z przymusu (część większej całości), z chęci posiadania kompletnej kolekcji, a nie dlatego, że chce przeczytać konkretny komiks.
To wszystko dzieje się w czasach, gdy filmy, gry i seriale o superbohaterach notują kolosalne zyski. Manga po przesyceniu rynku w pierwszej dekadzie XXI wieku ustabilizowała swoją pozycję na rynku i coraz śmielej i sprawniej przystosowuje się do potrzeb klienta. Są więc ludzie chcący kupować komiksy. Są też ludzie chcący kupować komiksy o superbohaterach. Tylko większość z nich nie jest zainteresowana kupnem komiksu w zeszytach.
Niestety wydawcy nie dostrzegają tego, jak bardzo rzeczywistość ich odsadziła, albo nie chcą tego dostrzec. Nawet jeśli w Marvelu i DC jest pragnienie zmiany, to jest ono niemożliwe bez wyalienowania części z garstki pozostałych klientów i starcia z rynkiem bezpośrednim, od którego w tym momencie zależą przychody obu firm. Właściwie zamiast rynek bezpośredni można pisać Diamond Comic Distributors Inc., które zmonopolizowało dystrybucję komiksów amerykańskich. Praktycznie każda poważniejsza zmiana w systemie dystrybucji uderza w sklepy komiksowe, które mogą się po prostu wypiąć na wydawcę i nie kupić jego komiksów w przedsprzedaży.
Perspektywa kilkunastu miesięcy strat w korporacyjnym systemie kwartalnej sprawozdawczości ma niewielkie szanse bycia przeforsowaną przez zarząd. Nawet jeśli za rok, dwa albo pięć zyski wrócą do normy lub przekroczą obecne, część menedżerów może tego nie doczekać na swojej posadzie. Zmiany są jednak konieczne i nie mogą zostać przeprowadzone na pół gwizdka. Wiele z nich już testowano, ale bez wsparcia całej korporacji padały po pół roku i wracano do tradycyjnego modelu sprzedaży. Będzie bolało, ale w dłuższej perspektywie mogą wyjść tylko na dobre całemu środowisku.
Oczywiście wyżej wymienione kwestie nie są jedynymi, które pogrążają amerykańskie komiksy superbohaterskie. Mógłbym jeszcze długo wymieniać. Jednak te najbardziej odnoszą się do zeszytowego formatu. Moje pomysły, które mogłyby pomóc w rozwiązaniu opisywanych tu problemów, przedstawię w drugiej części artykułu.
Konrad Dębowski
Dane liczbowe (ceny, nakłady itd. za serwisem comichron.com).