Chciałbym porozmawiać z wami o współczesnym teatrze. Na tyle współczesnym, że niewiele ma on wspólnego z widowiskiem w rozumieniu teatrologów. Chcę mówić o teatrze, który wyszedł z sal teatralnych, przestał być rozrywką dla przedstawicieli kultury wysokiej, nie ma go na afiszach w Teatrze Narodowym czy Dramatycznym. Chcę rozmawiać o teatrze, który jest prawdziwie powszechny, jest obecny w naszym codziennym życiu. Co wieczór zagląda do naszych serc poprzez szklany ekran telewizora, przemawia z ekranów w salach kinowych, dociera do nas za sprawą gigabajtów danych i informacji. Jest dzieckiem wulgarnym, narodził się w zamierzchłych czasach XX wieku i obecnie przeżywa swój renesans za sprawą kina superbohaterskiego. Chcę porozmawiać z wami o współczesnej Kinematografii.

 

Po pierwsze, w zeszłym tygodniu widziałem „Wonder Woman”. Po drugie, jeżeli nie wiesz, czemu ze zdjęcia otwierającego ten tekst patrzy na ciebie Joss Whedon, to patrzy on też na swój teatr. Nie jest to mój pierwszy tekst mu poświęcony. „Czas Marvel Cinematic Universe przeminął” wpisuje się w dyskurs o kinie, które nie jest zdominowane tylko i wyłącznie przez mężczyzn, gdzie kobiety mają pośledniejszą rolę. Dlatego nawiązanie do Wonder Woman w tym kontekście jest ważne, bo ten film i ta bohaterka to symbole, na które czekali fani niezależnie od płci. Obecnie mamy do czynienia z rewolucją. To jest mój osobisty manifest. Chcę, by mój głos został usłyszany, bo uważam przewrotnie, że zbłądziliśmy i oddalamy się od idei kina/teatru monumentalnego. Teatr monumentalny to historycznie pojęcie, które miało oznaczać specyficzny rodzaj teatru. Teatr monumentalny czy ogromny miał być teatrem docierającym do wszystkich. Niezależnie od statusu społecznego ‒ miał mieć charakter masowego widowiska i nie mieścił się w ramach tradycyjnej przestrzeni. Zreformowany, inny, odmienny ‒ te wszystkie cechy wraz ze wzbogaceniem go o nowatorskie tendencje międzywojennej awangardy, położenie nacisku na polityczne i społeczne zadania miały pozwolić zbudować teatr ogromny. Repertuar miał być wybitny. Tak postrzega go teatrologia, tym jest dla popkultury, spuścizną wielkich wieszczów narodowych. Tak jak Wyspiański czy Mickiewicz, „Teatr mój widzieć chcę ogromnym”, istotnym. Tak jak teatr w czasie XX-lecia międzywojennego mógł się zmienić, tak i film superbohaterski powinien. Tak jak teatr ogromny ma swoich wieszczów, tak kinematografia popularna ma swoich. Dla mnie taką osobą na zawsze pozostanie Joss Whedon. Nie dlatego, że uwielbiam jego twórczość, bo nie uwielbiam. Ani też dlatego, że zgadzam się z jego poglądami na kinematografię i popkulturę, ale przede wszystkim widzę, co zrobił. Widzę ogrom jego dorobku, który zmienił sposób naszego myślenia, postrzegania tej płaskiej, ubogiej rozrywki, jaką jest oglądanie telewizji i filmu. I widzę, że zrobił to w latach 90. ubiegłego wieku, że zrobił to na początku drugiego dziesięciolecia XXI wieku i że zrobi to po raz kolejny. I dlatego uważam, że zbłądziliśmy, bo ta rewolucja, której dokonała Wonder Woman, już raz się wydarzyła, problem w tym, że o niej zapomnieliśmy.

Jest rok 2017, wakacje. Czas, w którym nadrabiam wszelkie zaległości serialowe, które narosły w ciągu ostatniej połowy roku, tak żeby być na bieżąco z popkulturą. Nadrabiam je oczywiście w ramach kina superbohaterskiego, coś co kilka lat temu nie miało jeszcze nazwy, a teraz doczekało się publikacji, które opisują to zjawisko. Ku mojemu zdziwieniu i zaskoczeniu jeszcze raz pochłaniam kolejne sezony „Buffy the Vampire Slayer”. Obecnie jestem na czwartym, przede mną pozostałe trzy, być może sezon ósmy w formie wydań komiksowych. Tak naprawdę nie wiem, jak to się stało. Serial ten oglądam cyklicznie, mniej więcej co dwa lata. Widziałem go w oryginale, po francusku i po polsku. Sarah Michelle Gellar ma specjalne miejsce w moim sercu. Niedawno serial miał swoją rocznicę. Nie jest to jedyna produkcja Whedona, która świadczy o jego ogromnym dorobku i wpływie na medium. Dlaczego więc o niej mówię? Po pierwsze dlatego, że odniosła wielki sukces i utorowała drogę dla dzisiejszych produkcji superbohaterskich. Ale najważniejszy jest drugi powód.

„Buffy” opowiadała w sposób niesztampowy o kobiecie. I chcę to podkreślić, opowiadała w sposób odmienny, inny, rewolucyjny. Zupełnie jak Wonder Woman dzisiaj. Przed rokiem 1997 ubiegłego wieku blondynka w horrorach zawsze umierała, taka była konwencja ówczesnej kinematografii. Jeszcze kilka lat temu DC nie mogło pozwolić sobie na solowy film superbohaterski z wiodącą postacią kobiecą. Osoby decyzyjne w Warner Bros i DC zgodnie twierdziły, że świat nie jest na to gotowy. Marvel, który święcił triumfy w salach kinowych, nie był lepszy. Nie zdecydował się jeszcze na film pełnometrażowy poświęcony kobiecie. Zamiast tego Czarna Wdowa jest wykorzystywana przez wytwórnię jako osoba towarzysząca innym bohaterom, spaja całe uniwersum, dźwiga je na własnych barkach. Marvel w ramach kolejnych filmów zapowiada solowy film Capitan Marvel, w przyszłości. Dziś wiemy, że Wonder Woman odniosła kasowy sukces, to co było niemożliwe jeszcze kilka lat temu, stało się faktem. Film o Amazonce nie jest dziełem wybitnym, ale pokazuje, jak my, głównie mężczyźni, potrafimy się mylić. Problem w tym, że patrząc wstecz na mój ogromny teatr, widzę, że przez kilka lat, aż do dziś, cofnęliśmy się. Nie, nie cofnęliśmy się, biegliśmy w niewłaściwym kierunku. I jest mi trochę przykro.

Gdy społeczność odbiorców kina superbohaterskiego dowiedziała się, że do roli Wonder Woman została wybrana Gal Gadot, zawrzało. Posypały się niepochlebne opinie, często personalnie skierowane przeciwko aktorce. Mimo to interpretacja Wonder Woman już w filmie „Batman vs Superman” zdobyła szturmem serca i umysły fanów. Dziś wiem, że obsadzenie Gadot w tej roli było strzałem w dziesiątkę. Trudno kłócić się z liczbami i mimo że film nie jest wybitnie ambitny, to i tak bije na głowę swoim poziomem wszystkie serialowe adaptacje komiksowe z Arrowverse w wykonaniu WB w tym sezonie. Problem w tym, że współczesne kino superbohaterskie powinno stawiać sobie coraz nowsze wyzwania, przełamywać bariery, a stało się ono w większości wypadków tylko elementem kinematycznego krajobrazu. Na kilkanaście tytułów, które w tej czy innej postaci wchodzą na rynek, tylko kilka jest godnych uwagi. Film superbohaterski zaczyna trawić problem pierwotnego medium: wtórność i banalność. A nie musi tak być, bo ten teatr może być wielki. On już był wielki, chociaż nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy.

Joss Whedon położył podwaliny pod sukces, jaki osiągnął Marvel podczas swych pierwszych filmowych faz. Stworzył też Agentów Tarczy, ale tak naprawdę zapewnił MCU dominację na lata w salach kinowych. Jego kreatywność i pomysły spowodowały, że na nowo pokochaliśmy superbohaterów. Można było nie lubić jego poczucia humoru, ale przyciągał swą twórczością do sal kinowych rzesze fanów. DC pozostała dominacja na rynku telewizyjnym. Dziś Joss nie jest już dłużej związany z Marvelem, a sytuacja na rynku telewizyjnym raczej się odwróciła. Społeczność, która powstała podczas tego okresu, potrzebuje czegoś nowego, świeżego, by pozostać zainteresowana. Potrzebuje czegoś odmiennego, rewolucyjnego, żeby ten wielki ruch teatru powszechnego stał się na nowo teatrem monumentalnym. Pierwszym krokiem są zapewne coraz odważniejsze i lepiej dopasowane do rodzaju opowieści filmy z ratingiem „R”, jest nim na pewno to, co robi James Gunn ze swoimi „Strażnikami Galaktyki”, i zdecydowanie jest nim też „Wonder Woman”, gdyż pokazuje nam, że kino superbohaterskie może być inne, takie, o jakim nie śniliśmy jeszcze kilka lat temu. Może być powszechne, dla wszystkich, niezależnie od statusu społecznego czy płci. Może być prawdziwie masowe.

Mój poprzedni tekst „Czas Marvel Cinematic Universe przeminął” wpisuje się w dyskurs o kinie, które nie jest zdominowane tylko i wyłącznie przez mężczyzn. Nie, nie twierdzę, że kino to jest bez wad, mówię, że cały proces jego kształtowania jest częścią większej całości, tak jak cała twórczość Whedona. Przemysł komiksowy i filmowy nie jest idealny. Sam Whedon nie ukrywał, czemu odszedł z Marvela. Nie mógł się dalej rozwijać, nie mógł tworzyć. To pokazuje, że czasem musimy zejść z utartych bezpiecznych szlaków, jeżeli chcemy stworzyć coś wielkiego. Bez ciągłego rozwoju możemy znów zacząć biec w niewłaściwym kierunku, tyle tylko, że dużo szybciej niż za pierwszym razem. Trzecim i ostatnim z powodów  jest informacja raczej smutna. Z powodów osobistych Snyder musiał odejść z projektu Ligi Sprawiedliwych. Joss Whedon postanowił włączyć się w prace. Tym razem globalna publiczność również nie pozostała obojętna, zarówno na sytuację rodzinną Snydera, jak i na fakt dołączenia Whedona do projektu. Uważam, że przejście do DC architekta sukcesów Marvela jest warte odnotowania. Nie ukrywam też, że dzięki temu idea teatru powszechnego staje się coraz bardziej realna. Whedon ma rzeczywisty wpływ na kształt naszego kina, na coś, co uczynił istotnym już w latach 90. ubiegłego wieku. Niezależnie, czy zgadzamy się z jego twórczością. Fakt, że będzie pracował nad „Ligą Sprawiedliwych”, wlewa w moje serce nadzieję na podniesienie istotnych tematów o charakterze społecznym i politycznym, co już raz zrewolucjonizowało medium. Co więcej, jego przyszły film jest wyczekiwany przeze mnie z niecierpliwością, bo znów zobaczę Gal Gadot w roli Wonder Woman. Z zaciekawieniem obserwuję rozwijającą się narrację wokół postaci, za które będzie odpowiadał. Jeżeli ktoś by mnie pytał, to kibicuję tworzącej się relacji Wonder Woman i Batmana. Znam jednak ten słynny dowcip: „Joss Whedon, George R.R. Martin i Steven Moffat wchodzą do baru i… wszyscy, których kiedykolwiek kochałeś/łaś, umierają”. I wiecie co? Nie przeszkadza mi to. Nie będę krzyczał, że to zmieni cały charakter filmu. To się nazywa styl i wizja. Dwie rzeczy, które są potrzebne kinu superbohaterskiemu. To jest repertuar, który może stać się wybitny.

 

Rafał Pośnik