Nowa drużyna Mścicieli okrzepła. Coraz lepiej idzie im współpraca, a różnice między pokoleniami powoli ulegają zatarciu w trakcie kolejnych akcji. W „Avengers. Rodzinny interes” jesteśmy świadkami jednej z nich – kosmicznej eskapady, a jakby tego było mało, pojawia się także nowa postać, która brawurowo dokonuje przejęcia pseudonimu znanej i bliskiej im bohaterki.
„Avengers. Rodzinny interes” czytało mi się przecudownie. To w gruncie rzeczy banalna historia, ale być może po prostu sięgnąłem po nią w odpowiednim momencie, gdy potrzebowałem prostej niezobowiązującej rozrywki. Na przestrzeni tych czterech zeszytów dostajemy krótką, zamkniętą opowieść o jednej z przygód Avengers. Ot, poznajemy wroga, pierzemy wroga, trochę to trwa, bo sprawy się komplikują, a potem wygrywamy. Wybaczcie mały spoiler, ale serio, czy ktoś spodziewał się na tym etapie drużyny innego rozwoju sytuacji?
Do tego w tle niejako rozgrywany jest wątek młodej dziewczyny, która bez pytania przejmuje pseudonim pewnej bohaterki. Wprawdzie z tyłu okładki macie podane, kogo, ale nie widzę sensu wam tego zdradzać, jeśli omijacie takie rzeczy. Jak wspomniałem – banał. Jednak coś w tym drugim tomie nowej serii Avengers urzekło mnie na tyle mocno, że nie mogłem się oderwać. Poczułem się tak przyjemnie niewinnie i naiwnie, czytając to wszystko.
Pamiętajcie o Jarvisie
W trakcie lektury „Avengers. Rodzinny interes” towarzyszyły mi te same uczucia, które pojawiały się, gdy czytałem komiksy z lat 60. czy 70. Prawie ten sam sposób przedstawiania opowieści, z drobnym wyjątkiem. Wtedy w prostokątnych dymkach dostawaliśmy fragmenty narracji, często z dzisiejszej perspektywy pokazywanej w nieco toporny, zbyt dosłowny sposób. W tym komiksie mamy częściej fragmenty wypowiedzi bohaterów komiksu, co ożywia samą narrację.
Zanim przejdziemy do głównej fabuły zeszytów z tego zbiorczego tomu, warto zwrócić uwagę na wątek Jarvisa. Ciut bliżej poznajemy jego perspektywę na obecną sytuację Avengers. Zamiast wielkiej siedziby musi zadbać teraz o… hangar, co z oczywistych względów uznaje za degradację. Zajmuje się rzeczami tak banalnymi, że wręcz urągającymi jego talentom organizacyjnym. Być może to zbyt daleko idąca interpretacja, być może zbyt ambitna, ale Jarvis zdaje się pewnym odbiciem czytelnika. Wraz z docierającą się drużyną superbohaterów zaczyna od nowa.
Wątek wspomnianej nowej bohaterki przewija się przez cały tomik, ale pozwolę go sobie przemilczeć. Po pierwsze dlatego, że nie chcę nic zdradzić. Po drugie zaś, że aczkolwiek istotny, bo jest wprowadzeniem postaci, która pewnie zagości na dłużej w przyszłości, to jednak jest dosyć mocno w tle wobec głównego tematu „Avengers. Rodzinny interes” ‒ kosmicznej przygody.
Kosmiczna przygoda Avengers
Jak wspominałem w recenzji pierwszego tomu serii, obecny skład Avengers został nieco odświeżony. Do takich wyjadaczy jak Iron Man, Vision czy Kapitan Ameryka, w tej roli obecnie Sam Wilson wcześniej występujący pod mianem Falcon, dołączyli młodzi bohaterowie. Wśród nich jest Sam Alexander, który posiada moc Novy. Gdy dosyć nagle oznajmia on, że chce udać się w kosmos na poszukiwania swojego zaginionego ojca, to reszta drużyny solidarnie rusza wraz z nim. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.
Dzięki techniczno-magicznemu mumbo-jumbo, jak śledzenie śladu energii hełmu czy napędzanie statku bez silnika energią z młota Thora, Avengers docierają do tajemniczej planety, gdzie może przebywać zaginiony Jessie Alexander. Parafrazując pewne filmowe powiedzenie, Jessiego nie ma, ale też jest zajebiście. Zamiast rodzinnego pojednania dostajemy walkę z pewnym kosmicznym uzurpatorem, który niespodziewanie pojawia się na horyzoncie.
Tak jak wspomniałem na początku, nie ma tu niczego odkrywczego ani zaskakującego. Scenariusz Marka Waida jest summa summarum prosty jak konstrukcja cepa. Jednak poczułem w trakcie lektury miłość do gatunku. Do tych opowieści z lat 60. i 70., bo sposób poprowadzenia „Avengers. Rodzinny interes” jest do nich bardzo podobny. Momentami trochę po łebkach, czasem postaci mówią coś w sposób bardziej oznajmiający, niż normalnie miałoby to miejsce. Do tego z porządną dawką akcji, w której zwrotów jest na tyle dużo, że nie sposób się nudzić. A przy tym wypadają one w miarę naturalnie, jak na komiks superhero oczywiście.
Avengersów wciąż rysuje Asrar
Autorem ilustracji wciąż jest Mahmud Asrar, artysta tureckiego pochodzenia o już całkiem sporym dorobku. Pracował m.in. przy „All-New X-Men”, „Supergirl”. Z pewnością nie można odmówić mu talentu ani dbałości o detale. Jest może kilka drobnych zgrzytów, ale mając na uwadze tryb, w jakim przyszło mu tworzyć, to wciąż bardzo solidnie narysowany komiks superhero. Sceny akcji, a tych wszak jest sporo, zostały przedstawione bardzo wyraźnie i czytelnie. Krótko podsumowując ‒ jest dokładnie, z głębią, dynamicznie.
Polskie wydanie jak zwykle nie rozczarowuje jakością, zarówno pod względem tłumaczenia, jak i samej formy. Dla tych, którzy nigdy nie trzymali w swoich dłoniach tomiku z linii wydawniczej Marvel Now lub Marvel Now 2.0, dodam, że te kilka zeszytów dostajemy w utwardzonej miękkiej okładce ze skrzydełkami. Na końcu w ramach bonusu mała galeria wariantów okładek.
„Avengers. Rodzinny interes” nie jest w żadnej mierze komiksem odkrywczym. To poniekąd standardowa historia, typowa dla gatunku, jakich w przeszłości powstało wiele i pewnie powstanie wiele podobnych później. Jednak odkryłem w niej coś urzekającego. Pewną lekkość i swobodę, niemal nonszalancję, ale z poszanowaniem dla czytelnika.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Scenariusz: Mark Waid
Rysunek: Mahmud Asrar
Wydawnictwo: Egmont
4/2019
Tytuł oryginalny: All-New, All-Different Avengers Vol. 2: Family Business
Wydawca oryginalny: Marvel Comics
Rok wydania oryginału: 2016
Liczba stron: 96
Format: 165×255 mm
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Papier: kredowy
Druk: kolor
ISBN-13: 9788328141858
Wydanie: I
Cena z okładki: 39,99 zł