Emocje robota
Andrew Wildman, jeden z czołowych rysowników serii Transformers, przyjechał na barceloński Salon Comic z Lesley, miłością swojego życia. Chociaż głowy obojga przyprószyła już szlachetna siwizna, zachowują się jak świeżo zakochana para. Trzymają się za ręce i przytulają. Są spokojni i uśmiechnięci. Andrew siada za autorskim stołem, a żona staje tuż obok niego. Wykorzystuję okazję do przeprowadzenia wywiadu, kiedy Andrew zaczyna rysować autograf. Pytam najpierw, czy ma podzielność uwagi. Mówi, że tak, ale już przy pierwszym pytaniu przestaje rysować i jak na kulturalnego Anglika przystało, stara się odpowiedzieć, patrząc na mnie. Lesley przypomina mu, że powinien rysować, bo jest kolejka, i zaczyna wspierać go w udzielaniu wywiadu. Wyraźnie widać, że Andrew łatwiej zebrać myśli, kiedy Lesley również wnosi swoje uwagi do dyskusji. Dzięki pracy w teamie wywiad zaczyna iść już całkiem gładko.
R.S.: Co stanowiło dla pana największe wyzwanie, kiedy zaczął pan rysować żyjące roboty?
A.W.: Największym wyzwaniem było przedstawienie czegoś, co było mechaniczne, ale posiadało emocje. Dla mnie to nigdy nie były po prostu roboty. Traktowałem moich protagonistów jak ludzi w przebraniach. Zależało mi przede wszystkim na odrysowaniu, oddaniu emocji, na pokazaniu ich jako istot żyjących i czujących.
R.S.: Mówi się, że bardzo dobrze wypełnił pan założenia scenariuszy Simona Furmana. Jaki klucz został przyjęty przy realizacji jego historii?
A.W.: Przede wszystkim wpływ miała nasza osobista relacja. Byliśmy kolegami dużo wcześniej, nim zaczęliśmy współpracować. W razie czego zawsze mogliśmy dogadać się w kwestiach spornych, ale tych nie było dużo, ponieważ patrzyliśmy na świat w podobny sposób. Poza tym Furman zostawił mi dużą swobodę twórczą. Oczywiście były momenty dyskusyjne, ale zawsze dość szybko dochodziliśmy do konsensusu.
R.S.: Miała pani na pewno okazję obserwować męża, kiedy pracował nad kolejnymi panelami Transformerów. Co rzucało się najbardziej w oczy?
L.W.: Był bardzo skoncentrowany. Widać było, że wkłada całą energię w poszczególne kadry, co na pewno nie było łatwe, ponieważ kiedy Andrew pracował w domu, ja chodziłam do pracy. Andrew musiał więc opiekować się naszymi dziećmi.
R.S.: Czy w takim układzie obecność dzieci była pomocna przy rysowaniu historii? Czy dopytywały się o to, co pojawi się na kolejnych winietach, i czy poddawały jakieś inspirujące pomysły?
A.W.: Wręcz przeciwnie. Dla nich nie było czegoś takiego jak świat walczących ze sobą robotów. Dla nich moje rysowanie to było coś, co odciąga uwagę taty od nich, co nie pozwala bawić się z nimi.
R.S.: Jak już wspomnieliśmy, portretowanie Transformerów było dużym wyzwaniem. Jak zatem wyglądały przygotowania do rysowania? Jak wyglądał pański warsztat?
A.W.: Uczęszczałem na różne dostępne wtedy kursy rysowania, na których można było pracować z żywym modelem. Zależało mi na odtworzeniu ciała ludzkiego w ruchu. Tak jak mówiłem, myślałem o Transformerach jako o ludziach w kostiumach.
R.S.: Który z żywych robotów jest pana ulubionym?
A.W.: Chyba najbardziej Galvatron. Wtedy właściwie chyba jako jeden z nielicznych Transformerów miał typową ludzką twarz. To umożliwiało mi podczas rysowania oddawanie jego emocji poprzez ekspresję twarzy.
R.S.: Na bazie komiksu powstała najpierw animacja, a później fabularny film, a właściwie już nawet cztery. Jak ocenia pan wizję Michaela Baya? Czy tak wyobrażał pan sobie filmowe wcielenie przygód robotów z Cybertrona?
A.W.: Mogę prosić o następne pytanie? (śmiech)
L.W.: Ja oglądałam i całkiem mi się podobały.
A.W.: Hmm. Jako widowisko filmowe spełniają swoje zadanie. Jednak jeżeli chodzi o wierność oryginałowi, to zmiany są tak znaczące, szczególnie odnośnie do poszczególnych postaci, że duch oryginału został zatracony. Chyba jedynie postać Optimusa Prime’a jest wiernie oddana. Reszta niestety nie. Inaczej wyobrażałem sobie filmowe wcielenie Trasnformerów.
R.S.: Obecnie Marvel jest w wyraźnej ofensywie. Poszerza systematycznie swoje strefy wpływów. Ostatnio zdominował praktycznie srebrny ekran, jeżeli chodzi o adaptacje swoich komiksów o superherosach. Co więcej, łącząc poszczególne historie, udało im się stworzyć kompletne uniwersum filmowe. Jak pan ocenia tę ekspansję Marvela?
A.W.: Właściwie to myślę, że musiało do tego dojść wcześniej czy później.
L.W.: Nie zawsze Marvel był w tak dobrej kondycji jako wydawnictwo. Pamiętam, że przechodzili przez trudne chwile. Wkroczenie na kolejne obszary kultury, przeniknięcie do różnego typu mediów, dywersyfikacja wpływów to logiczne posunięcie, naturalna konsekwencja chęci utrzymania się na rynku.
R.S.: Oglądacie produkcje Marvela w kinie?
A.W.: Moja żona bardziej niż ja. (śmiech)
R.S.: A jak widzi pan przyszłość Transformerów przy tym rozrastającym się uniwersum Marvela?
A.W.: Sądzę, że przetrwają, ponieważ podlegają zmianom. Zmieniają się główni bohaterowie, zmianie ulega sposób przedstawiania poszczególnych robotów. Jest to bardzo elastyczny, pojemny świat. Stąd płynie jego żywotność.
R.S.: A jak widzi pan swoją rolę w tym nowym świecie Transformersów?
A.W.: Myślę, że ja już moją działkę odrobiłem. Aktualnie moją uwagę skupiam na projektach telewizyjnych.
R.S.: Czy w takim układzie znaczy to, że nie widzi pan swojego powrotu do świata żywych robotów?
A.W.: Raczej nie…
L.W.: Ale jak to mówią, nigdy nie mów nigdy. (Oboje patrzą na siebie i zaczynają się śmiać.)
Wywiad przeprowadzony dzięki uprzejmości Nuria Martinez Rivera z Planeta DeAgostini Cómics.
Tekst: Radosław Swółł