Wywiad z amerykańskim twórcą komiksów Jeffem Smithem przeprowadzony w trakcie festiwalu Komiksowa Warszawa w 2018 roku. Dopiski w kwadratowych nawiasach pochodzą od autora wywiadu.
Konrad Dębowski: Zacznijmy od najbardziej oczywistego pytania. Dlaczego komiks?
Jeff Smith: To bardzo dobre pytanie. Komiksy były pierwszym, co naprawdę mnie zainteresowało. Dorastałem w Stanach w latach sześćdziesiątych. Komiksy były wszędzie. Snoopy walczył z Czerwonym Baronem. Kreskówki z Królikiem Bugsem na okrągło leciały w telewizji. Walt Disney jeszcze żył i co niedzielę pojawiał się w telewizji, żeby zapowiedzieć kolejny program w wieczornym Disney Show. Komiksy i kreskówki były pierwszymi rzeczami, jakie zwróciły moją uwagę. Pamiętam, że nauczyłem się czytać dzięki Fistaszkom, razem z Charliem Brownem i Snoopym. Mój ojciec czytał mi paski z ich udziałem co niedzielę, ale gdy akurat nie było go w domu, chciałem jak najszybciej dowiedzieć się, co wydarzyło się w kolejnym odcinku. Więc nauczyłem się czytać. Powiem więcej. Ręcznie rysowana animacja, taka jak w Królewnie Śnieżce czy Pinokiu, płaska, z wyraźnymi konturami, z lekko niewyraźnymi krawędziami ekranu, przypomina to, jak wyglądają moje sny. Jak gdyby można było uchwycić klatkę ze snu. Wydaje mi się, że ręcznie rysowane komiksy są w stanie dobrze uchwycić obrazy z mojej głowy.
Kontynuując wątek snów, wydaje mi się, że odgrywają one ważną rolę w Twoich komiksach. Powracają wielokrotnie, w różnych formach. Zarówno w Gnacie, jak i RAPPie bohaterowie są z nimi silnie związani. Czy to coś, co Cię interesuje?
Widzę, że od razu wskakujemy na głęboką wodę [śmiech]. Tematem przewijającym się przez moje prace jest to, czego nie jesteśmy w stanie zobaczyć. Świat, który nas otacza, ale który jest niewidzialny. W Gnacie korzystam ze snów, żeby eksplorować lub badać ten motyw. Jest tam postać smoka, która w pewnym sensie reprezentuje podświadomość. W RAPPie to inne wymiary. Prawa fizyki, które są podłożem wszystkiego. Jestem zafascynowany tym aspektem rzeczywistości.
Czy ta fascynacja przenosi się do prawdziwego życia? Czy analizujesz swoje sny?
Trochę. Czasem. Wydaje mi się, że każdemu to się zdarza. Miewamy sny, które sprawiają wrażenie kompletnie niezrozumiałych, a potem okazuje się, że wynikały z czegoś, co przeżyliśmy, z rozmów, które przeprowadziliśmy, i według nich powinniśmy postąpić w dany sposób w przyszłości. Czasem sny wysyłają nam drobne wiadomości.
Wracając do początków, kiedy zacząłeś rysować?
Rysowałem od małego. Pełen fascynacji oglądałem Walta Disneya w niedzielne wieczory i wiedziałem, że to on stworzył Myszkę Miki i Kaczora Donalda. Byłem też świadomy tego, że Charles Schultz wymyślił Snoopy’ego i Charliego Browna. Możliwość, idea tworzenia własnych postaci była więc dla mnie od małego bardzo pociągająca. Sam nie wiem dlaczego. Wydaje mi się, że większość dzieci to robi. Rysuje jakieś króliczki, robaczki i inne takie, a z jakiegoś powodu ja wymyśliłem postać Chwata Gnata [Phone Bone], który jest ze mną do dzisiaj. Jestem po pięćdziesiątce i wciąż rysuję postać, którą narysowałem po raz pierwszy, gdy miałem pięć lat.
Czy Gnat był pierwszym komiksem, jaki chciałeś narysować, gdy zostałeś profesjonalnym rysownikiem?
Tak, cofając się pamięcią, nie jestem do końca pewny, jak zostałem profesjonalistą, ale w koledżu zacząłem rysować pasek komiksowy dla uczelnianej gazety. Wcześniej, w roku 1977/78, kończyłem liceum i to wtedy w kinach pojawiły się Gwiezdne wojny. W tym roku przeczytałem pierwszy raz Władcę pierścieni, a Metal Hurlant zaczął być publikowany w Stanach jako Heavy Metal, więc…
To najlepszy okres, jaki można przeżyć!
Tak, trafiłem na nie w idealnym momencie. Nie wiedziałem, co chciałem robić w życiu. Umiałem rysować, ale nie wiedziałem, jak zacząć pracować w zawodzie. Nie uczono tego w szkole.
Czyli byłeś głównie samoukiem, czy może uczęszczałeś do szkoły plastycznej?
Nie, byłem kompletnym samoukiem. Jedynie pierwszy koledż, do którego uczęszczałem, był instytucją artystyczną. Gdy dowiedzieli się, że chcę robić komiksy, zupełnie im się to nie spodobało. Wypędzili mnie stamtąd widłami. Oczywiście wiele się zmieniło od tamtego czasu. Można studiować komiksy i animację, ale wtedy jeszcze nie.
Co ostatecznie studiowałeś?
Na pierwszej uczelni głównie chodziłem na zajęcia z projektowania graficznego oraz rysowania z natury i modeli, bo chciałem się nauczyć anatomii i innych podobnych rzeczy. Nie wytrwałem tam nawet roku. Potem pojechałem na drugą stronę miasta do Uniwersytetu Stanu Ohio. Tak, jestem Kasztanem [drużyna uniwersytetu to Ohio State Buckeyes, czyli Kasztany, potocznie mówi się też tak na mieszkańców stanu Ohio]! To duża szkoła i mieli gazetę uniwersytecką, którą czytało pięćdziesiąt tysięcy studentów i wykładowców, więc chciałem się do niej załapać, żeby móc ćwiczyć rysowanie pasków komiksowych. Tak też zrobiłem. Uczyłem się tam przez cztery lata i chodziłem na dużo zajęć z dziennikarstwa, żeby móc być w redakcji.
Czyli studiowałeś dziennikarstwo?
Tak, żeby być częścią redakcji gazety. Podobało mi się to, ale ostatecznie nie ukończyłem szkoły.
Pomimo tego, chyba wszystko wyszło na dobre.
Też tak sądzę.
Zazwyczaj, gdy ludzie zaczynają, profesjonalni twórcy komiksów zalecają rozpoczęcie od krótszych, dwu-, cztero- czy ośmiostronicowych komiksów, a ty zacząłeś od olbrzymiego tomu epickiego fantasy. Czy Gnat od początku miał być taką historią, czy po prostu naturalnie rozrósł się do takich rozmiarów?
Istotnie, chciałem zrobić monumentalną opowieść. Chciałem, żeby była ogromna, jak Władca pierścieni, Moby Dick, Iliada lub Odyseja. Miałem pewną ideę, gdy byłem młody. Czytałem wtedy komiksy Carla Barksa o przygodach Sknerusa McKwacza. To jedna z moich głównych inspiracji. Barks tu i ówdzie zostawiał drobne wskazówki co do tego, jak Sknerus dorobił się swojego bogactwa. Wiadomo, że pracował w Klondike [w trakcie gorączki złota]. Miałem taką koncepcję, że gdyby zebrać wszystkie opowieści o Sknerusie i przeczytać je ciurkiem, to w tle ułoży się wspaniała opowieść o całej historii tej postaci. Oczywiście tak nie było. Zdecydowałem, że chcę zrobić coś takiego. Chciałem opowieści z rozległą podszewką, która będzie się rozwijała w tle. To było na długo przed filmową adaptacją Władcy pierścieni. Fantasy nie było modne.
Tak, pamiętam okultystyczną panikę z lat osiemdziesiątych [tzw. Satanic Panic], tzn. czytałem o tym…
Dlatego gdy zacząłem rysować mój komiks, myślałem, że nie mogę się zdradzić z tym, że przedstawia rozległą historię, bo wszyscy tylko zaczną przewracać oczami. Władca pierścieni nie był spoko. To znaczy, był spoko na krótko pod koniec lat siedemdziesiątych i znowu stał się taki w 2000, ale w latach dziewięćdziesiątych wciąż nie był poważany. Dlatego starałem się ukryć te inspiracje. Stwierdziłem, że zacznę wydawać komiks w zeszytach. Każdy odcinek będzie częścią większej historii, ale na początku skupię się na tym, żeby był zabawny i kończył się sytuacjami pełnymi napięcia. Tu i ówdzie będę umieszczał drobne rzeczy, które zaczną mieć sens dużo później. Przez jakieś dwa lata nikt nie wiedział, że to epicka historia. Tylko takie zabawne przygody w fantastycznym świecie.
Nawet zaczyna się jak baśń, gdy postacie wychodzą poza mapę, poza znany świat…
Dokładnie, chciałem, żeby to był Kaczor Donald albo Bracia Marx w świecie Władcy pierścieni. Na początku to miały być zabawne historie o postaciach z naszego, współczesnego świata, bo w Gnatowie mają samochody itp., które lądują w pretechnologicznym otoczeniu… Humor bazował na ich nieprzystosowaniu do nowego otoczenia.
To bardzo ciekawe, że gdy ci obcy dostają się do Doliny, do nowego świata, od razu zaczynają go kolonizować, jeśli można tak powiedzieć. Zwłaszcza Kant Gnat, który w relacji z mieszkańcami wprowadza swoje zwyczaje, światopogląd i idee.
To bardzo dobra obserwacja. Masz rację. Kant tak właśnie postępował, bo jest odrażającym typem. Pozostali nie.
Podoba mi się konflikt światopoglądów. Nowe otoczenie wymusza konfrontację jego braku wiary w cokolwiek duchowego i ultramaterialistycznego światopoglądu z istnieniem nadnaturalnych zjawisk.
Dziękuję. Dokładnie o tym jest ta książka.
Czerpałeś inspiracje z najróżniejszych źródeł: fantasy, baśnie, paski komiksowe, Kaczor Donald, a w RAPPie korzystałeś z zupełnie innego zestawu: teorie spiskowe, fizyka, science fiction…
Powieści detektywistyczne, kryminały, noir…
Widzę, że masz bardzo szeroką gamę zainteresowań.
Tak, gdy byłem młody, to lubiłem wszystko, od Dicka Tracy’ego, filmów o Tarzanie (skoro już mówimy o kolonializmie), przez Iliadę, Odyseję, po Charliego Chaplina. Filmy, od starych filmów o potworach, po współczesne. Lubię to wszystko mieszać. To świetna zabawa. Nie myślałem o tym, gdy zaczynałem tworzyć. Gnat to komiks o śmiesznych zwierzątkach i fantasy. RAPP to opowieść detektywistyczna, noir, science fiction, filmy o potworach i historia. Lubię mieszać gatunki i konwencje. Nie robię tego intencjonalnie, na zasadzie „Hmm, co by tu dzisiaj wymieszać?”. Raczej wpadam na jakiś pomysł, koncept. Przykładowo, równoległe wymiary. Co by było, gdybym przeniósł się do innego wymiaru i spotkał moją żonę, a ona mnie nie znała lub wręcz nienawidziła mnie. Coś w tym rodzaju. Do czego może to doprowadzić? Potem spoglądam z innej strony i zaczynam się zastanawiać nad tym, jaką historię można opowiedzieć wokół tego pomysłu. W przypadku RAPPa spodobało mi się, jak postacie zachowują się w kryminałach noir. Dlatego zbudowałem je w taki sposób.
Wydaje mi się, że to dostrzegam, bo postacie w czarnych kryminałach najczęściej staczają się w otchłań.
Podejmują niewłaściwe decyzje.
Często robią to, wiedząc, że są niewłaściwe, ale brną dalej w tę stronę.
Kolejną interesującą rzeczą w gatunku jest protagonista. Nawet jeśli jest złoczyńcą, to wciąż jest protagonistą. Siedzimy w jego głowie. Wiemy tylko tyle, ile wie bohater. To bardzo ciężkie do napisania. Zupełnie nie zdawałem sobie z tego sprawy. W Gnacie miałem wielu bohaterów i czasem bywali rozdzielani. Mogłem też przenieść się na chwilę do siedziby złoczyńców i czytelnik mógł przeczytać o ich planach: „Ach, złapiemy tych Gnatów”. Potem wracamy do bohaterów, wiedząc więcej niż oni. W RAPPie wiemy tyle co on. Inni bohaterowie spiskowali przeciwko niemu, ale nie mogłem tego pokazać. Musiałem wymyślić sposób, żeby RAPP się tego dowiedział, a wraz z nim czytelnik. Nie spodziewałem się, że to będzie takie ciężkie.
W komiksie znajduje się też dużo wewnętrznych monologów, co jest jednym ze znaków rozpoznawczych kryminałów noir. Frank Miller często z tego korzysta.
I jest w tym bardzo dobry.
Wydaje mi się, że w jednym z wywiadów przeczytałem, że nie obchodzą Cię zbytnio współczesne komiksy superbohaterskie. Dlaczego?
Lubię superbohaterów. Moim ulubieńcem jest Batman. Lubiłem też Supermana i Fantastyczną Czwórkę, gdy byłem młody. W naturalny sposób od nich odszedłem. Nie dlatego, że ich nie lubiłem. Gdy dorastałem, miałem po prostu inne zainteresowania. Inne lektury. Wróciłem do nich, mając 26 lat, kiedy Frank Miller zrobił Powrót Mrocznego Rycerza. To świetny komiks, ale ludzie wyciągnęli z niego niewłaściwe wnioski. Superbohaterowie zaczęli się mordować i gwałcić nawzajem. To mnie zupełnie nie interesuje.
Zrobiłeś komiks superbohaterski pt. Shazam!: The Monster Society of Evil. Ogólnie wydaje mi się, że twoje opowieści są przystępne dla czytelnika w każdym wieku. Może RAPP jest odrobinę bardziej ukierunkowany na dorosłych, ale wciąż jest przystępny dla młodszych czytelników. Może nie dziesięciolatkowi, ale już nastolatkom spokojnie…
Raczej tak, ale rzeczywiście nie dałbym go do ręki dziesięciolatkowi, bo występują w nim morderstwa. Dziesięciolatek nie musi czytać takich rzeczy.
Ale ogólnie są dla czytelników w każdym wieku i taki też jest Shazam!. To bardzo rzadkie we współczesnym komiksie superbohaterskim. Czy takie założenie stało za tym tytułem?
Powodem jest to, co czytałem, gdy byłem młody. Komiksy, które były czytane zarówno przez dorosłych, jak i dzieci. Przykładowo w gazetach był Dick Tracy i to była dość brutalna opowieść. Niektóre rzeczy z lat trzydziestych były niemalże fetyszystyczne pod względem tortur, jakie postacie stosowały względem siebie. To mi się podoba. Próbuję zbliżyć się jak najbliżej granic, ale wciąż pozostawać w ramach komiksu dla wszystkich. Spróbować przy tym znaleźć nowe rzeczy, które przerażają.
Obecnie pracujesz nad komiksem Tuki. Na jakim etapie są prace nad nim?
Zacząłem pracę nad tym tytułem w formie komiksu sieciowego cztery lata temu. Przez ten czas bardzo polubiłem bohaterów, ale nie spodobało mi się to, jak działa publikowanie w sieci. Dlatego zrobiłem sobie przerwę i teraz znowu do niego wróciłem. Akcja toczy się 2 miliony lat przed naszą erą i opowiada o pierwszych z naszych bezpośrednich przodków, którzy nauczyli się kontrolować ogień. Jest oparty na najnowszych teoriach paleoantropologicznych. Wcześniej naukowcom wydawało się, że człowiek okiełznał ogień ok. stu tysięcy lat temu i że zrobił to współczesny homo sapiens. Obecnie twierdzi się, że to miało miejsce 2 miliony lat temu, gdy dominowało homo habilis – twórcy pierwszych kamiennych narzędzi, którzy mieli rozległe jelita i byli bardziej włochaci. Bliżsi szympansom. Obok nich pojawił się wysoki, szczuplejszy gatunek pozbawiony futra, który opanował ogień. Dzięki temu, że gotował swoje pożywienie, mógł efektywniej wchłaniać składniki odżywcze. Nie potrzebował więc aż tak rozbudowanego układu pokarmowego, a zamiast na trawienie dużo więcej energii mógł wykorzystać mózg. Wedle tej najnowszej teorii fakt wykorzystania ognia 2 miliony lat temu stanowił przewagę dla jednego z podgatunków człowieka. Bo wówczas żyło ich kilka: homo erectus, homo habilis, australopithecus. Tylko jeden przetrwał. To bardzo fajne. Wydawało mi się, że w tym koncepcie tkwi historia.
Czyli kolejna opowieść o starciu różnych kultur…
I różnych gatunków [literackich]. Tak jest.
Czy wróci na stronę? Gdy to sprawdzałem, seria była zawieszona.
Stało się tak z dwóch powodów. Chciałem ją zawiesić, żeby móc ją przebudować na bardziej tradycyjną powieść graficzną. Potem zacząłem współorganizować festiwal komiksowy w moim mieście. W tym roku odbędzie się czwarta edycja i już działa całkiem sprawnie, ale w trakcie poprzednich edycji w ogóle nie miałem czasu na rysowanie. Organizacja festiwalu komiksowego to bardzo pracochłonne zajęcie. Dzięki temu mam odmienne spojrzenie na ludzi, którzy organizują imprezy takie jak ta. Jestem pod ogromnym wrażeniem. Teraz festiwal w pewnym sensie kręci się sam, a ja znowu zaczynam rysować komiksy.
Czy poza Tuki masz jakieś inne plany na przyszłość?
Zajmuję się dalej festiwalem i robię książki dla dzieci o Gnatach. Jedną na rok. Kolejna wyjdzie w lipcu i właśnie skończyłem pracę nad następną, która wyjdzie w przyszłym roku. Ciągle znajduję wymówki, żeby rysować Gnatów, bo kocham te postacie. Poza tym muszę zobaczyć, w jaką stronę pociągnąć Tukiego. Mam pomysł na zakończenie, ale jeszcze nie rozplanowałem całej historii.
Wracając do festiwalu, słyszałem, że w Columbus macie ogromną bibliotekę rysunku komiksowego.
Tak, masz rację. Została zainicjowana, gdy jeszcze studiowałem na Uniwersytecie Stanowym Ohio. Udało mi się poznać jej kuratorkę i obserwowałem rozwój tej biblioteki przez ostatnie trzydzieści lat. Obecnie odchodzi na emeryturę i zapytała mnie, czy nie chciałbym zrobić z nią festiwalu. Więc we dwójkę zapoczątkowaliśmy festiwal w Columbus i korzystamy z zasobów biblioteki. Jest fantastyczna. To największa kolekcja oryginalnych prac komiksowych na świecie. Jestem tego pewien, bo zwiedzałem wszystkie inne. Jest niesamowita.
Skoro mówimy o rysunkach, to po Gnacie, w RAPP i Shazam!, wykształciłeś osobliwy styl z postaciami o wysokości pięciu głów. Przez to wyglądają trochę jak duże dzieci. Czy to było celowe?
Wiem, o co Ci chodzi. RAPP jest dość przysadzisty. Nie wiem, czy to było intencjonalne. Częściowo jest to spowodowane tym, że musiałem rysować w perspektywie. Rysować architekturę i samochody. Nie znoszę tego. Zresztą w Shazam! widać, że miałem z tym problemy. Wydaje mi się, że w RAPPie działa to znacznie lepiej. Świat wygląda bardziej realistycznie, a postacie są lepiej z nim zintegrowane. W Shazam! panował lekki dysonans, ale też jakoś to wyszło, bo to fantazja o superbohaterach.
Pomimo pracy nad Shazam! jesteś znany jako niezależny twórca. Pozostajesz właścicielem praw swoich prac. Czy to był Twój plan od początku?
Zawsze chciałem robić moje własne rzeczy. Tak jak Charles Schultz. To były jego postacie. To miało dla mnie sens. Nikt inny nie potrafił ich rysować tak jak on. Moją inną dziecięcą miłością było Pogo. Komiks niezbyt znany poza Stanami Zjednoczonymi, bo dotyczy głównie tutejszej polityki. Jeśli widziałeś fragmenty, to wiesz, skąd się wziął mój styl rysunku. Walt Kelly był właścicielem paska, co wówczas było rzadkością. Najczęściej prawa autorskie były w rękach jakiejś korporacji albo konsorcjum. Nawet Calvin i Hobbes byli czyjąś własnością, Universal czy kogoś tam. Ostatecznie Bill Watterson odzyskał prawa do postaci, ale wydaje mi się, że to zupełnie mu je obrzydziło. Batalia sądowa musiała być naprawdę paskudna, ale cieszę się, że ostatecznie prawa wróciły do niego. Więc jak mówiłem, Walt Kelly, który był twórcą Pogo, był właścicielem praw. Ponieważ był moim idolem, zawsze wiedziałem, że nie sprzedam moich praw.
Innym twórcą, który pozostaje właścicielem praw do swojego komiksu, jest Dave Sim, autor przygód Mrównika Cerebusa.
Znałem Dave’a. Podróżowaliśmy wspólnie. Przez dwa lata byliśmy całkiem blisko, ale potem nasze drogi się rozeszły.
Gnat konceptualnie trochę przypomina Cerebusa. To też epicka opowieść, w pewnym momencie jej nastrój się zmienia.
Tak, ale Cerebusa odkryłem dopiero w 1986 roku, gdy udałem się do sklepu z komiksami po zeszyty Powrotu Mrocznego Rycerza. Nie przeczytałem go wtedy, bo wówczas jeszcze nie wróciłem do czytania zeszytów. Dopiero wkraczałem na powrót w ten świat. Potem, gdy zaprzyjaźniłem się z Dave’em, miał te ogromne tomiszcza, których rozmiar mnie przerażał. Koniec końców, nigdy nie przeczytałem Cerebusa.
Rysujesz przy użyciu tradycyjnych metod czy korzystasz też z komputera?
Tworzę plansze tylko przy użyciu pędzla i atramentu. Mam swoje studio. Moja żona jest moim partnerem biznesowym i mamy dwóch etatowych pracowników. Jeden pomaga ze stroną biznesową, a drugi mi z moimi rysunkami. Nie są to młodzi ludzie, ale dla mnie tacy się wydają. Obaj korzystają z komputerów, Photoshopa i namawiają mnie, żebym tuszował przy jego użyciu. Dla mnie chyba już za późno, żebym się tego nauczył.
Tak, to zupełnie nowa umiejętność, którą musiałbyś nabyć, żeby uzyskać efekt, który umiesz już osiągnąć tradycyjnie.
Uwielbiam też fizyczny akt rysowania. Jest coś zen w popychaniu kropelki tuszu po kartce i osiąganiu zamierzonej kreski. To bardzo namacalne, a nie czuję tego zupełnie w Photoshopie. Chociaż młodsze pokolenie pewnie nie ma z tym problemu. Mówiąc, że to zen, chodzi mi o to, że tworzenie komiksu to bardzo pracochłonny proces. Jest też bardzo intymny. Jesteś sam przy swoim biurku, może w tle przygrywa ci jakaś muzyka i tyle. Przechodzisz przez swoją opowieść raz za razem. Najpierw o niej myślisz. Potem rozpisujesz sobie jej zarys, szkic. Potem rysujesz miniaturki plansz. Powiększasz je i rysujesz na planszy szkic. Uszczegóławiasz go ołówkiem i na końcu pociągasz tuszem. Nie możesz pozwolić sobie na niedbałość na żadnym z tych etapów. Musisz znaleźć element zen w każdym z nich. Musisz czerpać radość z rysowania i tuszowania. Gdy skończysz, tak naprawdę przerobiłeś opowieść cztery razy. Dla mnie sposób, w jaki tusz ześlizguje się z pędzla, jest czymś, co pozwala mi pozostać zaangażowanym w tej fazie.
Wielu rysowników mówi podobnie o procesie tworzenia w wywiadach albo na Twitterze. Siedzą zamknięci w jakimś lochu i nie zdają sobie sprawy z istnienia świata zewnętrznego.
[Śmiech] Żartowaliśmy kiedyś z innymi niezależnymi twórcami w trakcie konwentów, że nie ma transmisji z rysowania komiksów „na żywo”. Kiedy grasz w futbol, jest publiczność, szalejący tłum. Tymczasem ja siedzę sobie przy biurku i nikt nie zerka przez ramię, wrzeszcząc: „Spójrz na tę twaaaaaaaaaarz! Rraaaaaaaaaaaaaaaaaargh!”. Dopiero gdy jeżdżę na konwenty, spotykam się z ludźmi, którzy przeczytali moje komiksy. Bardzo lubię z nimi rozmawiać. Przykładowo gdy pytałeś mnie wcześniej o sny i inne rzeczy, myślę sobie: „Wow, ktoś rzeczywiście przeczytał moją książkę”.