„Ad Astra” to przejmujący dramat z elementami thrillera z science-fiction w tle. Powolna, subtelna opowieść o samotności, relacjach międzyludzkich, a zwłaszcza z tymi ludźmi, którzy powinni być nam najbliżsi. Do tego w gwiazdorskiej obsadzie, bo w rolach głównych zobaczymy Brada Pitta i Tommy’ego Lee Jonesa. Jeśli podobały wam się „Czas Apokalipsy” i „Odyseja kosmiczna”, jest to film dla was.
Nie bez powodu wspominam o jednym z najsłynniejszych filmów Kubricka, bo w najnowszym filmie Jamesa Graya są poruszane podobne tematy, a także w podobnej formie. To historia o poszukiwaniu sensu życia, poczucia własnej wartości i próbie określenia jednostki wobec reszty społeczeństwa, a w szczególności ojca. I powtórzę się ‒ samotności, i to bardzo. Trailery do filmu, które wypuściło studio, wprowadzają widza nieco w błąd, a szkoda. Owszem, jest tu sporo akcji (kosmiczni piraci!) i to zaserwowanej widzowi w zgrabny i przemyślany sposób, ale nie o nią w „Ad Astra” chodzi. To tylko drobne elementy w tej poruszającej historii.
Podróż ku gwiazdom
Akcja filmu osadzona jest w niedalekiej przyszłości, w której ludzkość coraz śmielej poczyna sobie w kosmosie. Major Roy McBride (w tej roli Brad Pitt) jest astronautą pracującym dla SPACECOM-u, rządowej, silnie zmilitaryzowanej agencji. Jest zawsze opanowany, jego tętno nigdy nie przekracza 80 uderzeń na minutę, nawet w sytuacjach, gdy jest bliski śmierci. Do tego żołnierz oddany swojej pracy. To jeden z dwóch powodów, dla którego SPACECOM wybiera go do misji o najwyższym znaczeniu. Ma zbadać przyczynę, która stoi za gigantycznymi wybuchami energii o kosmicznym pochodzeniu, zagrażającymi całej Ziemi. Drugi powód to fakt, że agencja podejrzewa, że ma z nimi coś wspólnego jego ojciec, który oficjalnie zaginął w trakcie kosmicznej Misji Lima. Jego zadaniem było odnalezienie życia pozaziemskiego. Roy dostaje zadanie ‒ udać się na Marsa i nadać komunikat skierowany do ojca. Człowieka, który opuścił go kilkanaście lat temu, o ile kiedykolwiek był obecny w jego życiu. Im bliżej jest tego celu, tym szybciej bije jego tętno.
Podróż ku sobie
Nie wiem, czy nie jest to jeden z lepszych filmów Brada Pitta. By móc to stwierdzić z całą pewnością, musiałbym odświeżyć sobie je wszystkie, ale naprawdę aktor spisał się niesamowicie. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, jak oszczędną formę ma „Ad Astra”. Przez większość czasu jest sam na ekranie i na jego barkach spoczywa ogromne brzemię. Tym bardziej warto odnotować chociażby fakt, że smutek, który wymalowany jest na twarzy aktora, jest wręcz zaraźliwy.
„Ad Astra” jest teoretycznie filmem należącym do gatunku science-fiction, ale tak naprawdę to tylko tło. I bardzo dobrze. Równie dobrze moglibyśmy mówić o podróży w głąb dżungli (tak wiem, to celowe, bo „Jądro ciemności” czy też „Czas Apokalipsy”), czy dowolnej innej przestrzeni, która wymusza na człowieku refleksję. Podróż w głąb siebie. To powoduje, że film jest opowieścią uniwersalną, która pozostaje z widzem na długo po wyjściu z kina. Właśnie to czyni go jednym z najlepszych filmów SF ostatnich lat.
Olśniewające wizualnie
Nie tylko w tym zasługa Pitta. W „Ad Astra” dostaniemy fantastyczne zdjęcia, kolory i muzykę, które budują atmosferę filmu. Zapierają wręcz dech w piersiach. I nie chodzi tu tylko o sceny przejmującej pustki kosmosu z małymi jaśniejącymi punktami w czarnej przestrzeni. To chociażby fantastycznie przedstawiona baza na Marsie czy pościg z udziałem księżycowych piratów. Hoyte van Hoyte jest artystą, którego prace warto śledzić.
Owszem, jest w tym dziele kilka scen, przez które człowiek się zastanawia „ej, to chyba nie powinno się udać!”, czyli balansowanie na granicy życia i śmierci, które zawsze jest zakończone sukcesem. Jednak, co niezwykle rzadkie, nie psują one odbioru całości. Idźcie, zdecydowanie warto, a jeśli będziecie mieli okazję, to także na seans w IMAXie.