JEŻ JERZY
Pamiętam, gdy po raz pierwszy miałem kontakt z Jeżem Jerzym. Byłem jeszcze małym brzdącem, dni były długie i słoneczne. Jeż poczęstował mnie cukierkami, a później zaprosił do swojego ciemnego vana, gdzie…. No dobra! Nie było tak, chociaż też zaczęło się słodko, bo na łamach „Świerszczyka”, w przedszkolu. Po latach, w gimnazjum, zapoznałem się z dorosłą odsłoną Jeża. Nie były to już bajkowe przygody, Jurek pił, ćpał, bluzgał, a gdy dostał łomot od dresiarstwa – krwawił. Przez długi czas był to mój ulubiony polski komiks. Z czasem jednak fanowski zapał opadł. Ostatnie dwa albumy, które czytałem („In vitro” i „Człowiek z Blizną”), nie miały już tego klimatu i lekkości. O ile Skarżycki był świetny w konstruowaniu krótkich, dowcipnych anegdot, tak gubił się ilekroć przyszło mu tworzyć długie, rozbudowane historie. Jak zatem wyszło mu zmierzenie się ze scenariuszem pełnometrażowego filmu? Ani źle, ani też za dobrze.
Fabuła luźno opiera się na wydarzeniach przedstawionych w albumie „In Vitro”. Oto para bezimiennych naukowców (głosu użyczyli Grzegorz Pawlak i Jarosław Boberek) dokonuje obliczenia, w wyniku którego odkrywa, że idealną pop-sensacją, która porwie masy będzie… jeż. Tak się składa, że Jeż Jerzy (Borys Szyc) jest jednym przedstawicielem gatunku pod ręką. Jednak schwytanie go w celu pobrania DNA nie jest taką łatwą sprawą, więc naukowcy po pomoc udają się do najgorszych wrogów kolczastego – Stefana („Sokół”) i Zenka (Michał Koterski). Ich misja kończy się sukcesem i niebawem rodzi się klon Jerzego, a jak wiadomo, każdy klon zawsze jest tylko gorszą kopią oryginału…
Niestety, na dzień dobry wita nas pierwszy wróg filmu – animacja. Kiedy pół roku wcześniej w Łodzi oglądałem fragment omawianej produkcji, byłem święcie przekonany, że oglądam jej wersję roboczą i miejscami nie widzę tego, co w wersji ostatecznej będzie de facto ruchem postaci – a coś a’la animatic… Nie, była to wersja finalna! Kreska Leśniaka jest tu co prawda obecna i jak zawsze wygląda świetnie, a pejzaże Warszawy nadają całości swojskiego klimatu. Cóż jednak z tego, kiedy przywołany ruch postaci zieje sztucznością. Animatorzy nie wysilają się ani trochę. Wszystko jest uproszczone i wykonane na skróty. Animacja nie raziłaby tak bardzo, gdybym oglądał ją w krótkim filmiku na YouTube, ale na wielkim ekranie wypada po prostu fatalnie. W „South Parku” animacja wycinankowa ma ręce i nogi, ponieważ również postacie są uproszczone i utrzymane w jednolitej estetyce. W przypadku „Jeża Jerzego” mamy do czynienia z marnotrawstwem kreski Leśniaka. Niedostatki animacji twórcy starają się tuszować dynamicznym kadrowaniem, jednak w scenach pościgów czy walk przynosi to chaotyczny i śmieszny (w negatywnym znaczeniu tego słowa) skutek. Z kolei scenariusz Skarżyckiego jest schematyczny, na modłę „Co pięć minut dajmy jakąś scenę akcji”. W efekcie film wypełniają liczne zapchajdziury próbujące ukryć brak złożoności opowiadanej historii. Autor scenariusza popełnia jeden z elementarnych błędów, bowiem to nie bohater buduje fabułę!
W jednej z pierwszych scen Jurek bohatersko ratuje dzieciaka sprzed kół autobusu. Ludzie wiwatują na jego cześć! Jeż jest bohaterem! Czy dzięki temu zdobywa sławę, która przełożyłaby się na dalsze wydarzenia ukazane w filmie? Skąd! Incydent zostaje przemilczany, tymczasem jest to właśnie scena, która przedstawia bohatera w sposób, dzięki któremu zyskuje on sympatię widza. Natomiast przez lwią część filmu Jeż Jerzy nie robi nic, tzn. rzuca na prawo i lewo tekścikami, upija się i bierze udział w dziwnym trójkącie miłosnym między Yolą (Maria Peszek), a jej (co tu wiele mówić) pierdołowatym mężem. Jednocześnie w żaden sposób nie wpływa na ukazaną historię, nie popycha jej do przodu. Wszystko w filmie dzieje się samowolnie, a Jeż po prostu akurat stoi sobie w środku wydarzeń. Powiedzcie mi, co to za bohater, który nie ingeruje w swoje własne przygody, ani też nie podejmuje żadnych decyzji? Nic dziwnego, że cały show kradną antagoniści – para naukowców (z czego jeden wydaje się być chwilami kompletnie poza filmem) i ich „mięśnie”: Stefan i Zenek. Zabawna dynamika owego kwartetu napędza wydarzenia w pierwszej połowie filmu, który z czasem przeradza się w satyryczną opowiastkę.
Oto klon Jerzego – nie reprezentujący sobą nic ponad pierdzenie i bezsensowne rzucanie wulgaryzmów – w przeciągu chwili staje się największą pop-sensacją w Polsce. Czyżby z naszym społeczeństwem było aż tak źle? Czemu nie? Jeszcze kilka lat temu wielu z nas zachwycało się „Włatcami Móch”, czyli marną kopią „South Parku”. Z drugiej strony, czy głupawe komedie romantyczne, jakimi jesteśmy zasypywani co roku, świadczą o nas lepiej? Oczywiście w filmie zjawia się też pseudo-artystyczna elita, która bierze klon Jeża za wielkiego artystę oraz pewien dziwnie znajomy polityk, starający się wykorzystać całą sytuację z zyskiem dla swojej kampanii wyborczej… Tak, ta satyra działa. Można co prawda wytknąć twórcom, że choć naśmiewają się z rozmiłowanego w chamstwie społeczeństwa, sami częstują nas niewiele lepszym humorem . Przypomina to hipokryzję z animowanej wersji „Tytusa…”, który – mimo przesłania, by nie pozwalać mamić się reklamom – sam robił za kryptoreklamę restauracji KFC. Ale hej! Nie udawajmy świętoszków! Każdego prędzej czy później rozbawi coś, co jest po prostu wulgarne. Na szczęście Skarżycki nie popełnia grzechu wielu polskich komedii, żerujących na tym, co aktualnie jest na topie. W „Jeżu Jerzym” wszystko jest uniwersalne, dzięki czemu za dekadę będzie tak samo czytelne – to spory plus w moich oczach.
Najbardziej rozbawiła mnie końcówka filmu. Nie zdradzę, co ma w niej miejsce, jednak ostatnie pięć minut kręci się wokół postaci Stefana i jest to najzabawniejszy moment tej postaci… Jednocześnie wspomniany epizodzik wydaje się być nieco wciśnięty na siłę. Pojawia się znikąd, gdy historia jest już zakończona. Tak, jakby autorzy wymyślili go jako kolejny odcinek Jerzego, po czym uznali: „E, to za dobre! Wrzucimy to gdzieś do filmu”. Fragment ten pozostawia jednak pewien niedosyt, bo przedstawiony w nim wątek aż prosi się o rozbudowanie i szkoda, że nie wprowadzono go nieco wcześniej. Wspomnę jeszcze o numerze muzycznym, który ma miejsce w połowie filmu. Powiem krótko – nie rozumiem, o co chodzi. Ni to śmieszne, ni to artystycznie ciekawe – jest po prostu dziwne.
Podsumowując, „Jeż Jerzy” nie jest zły, jest się z czego pośmiać. Niestety scenariusz ma swoje nierówności (wszystko dzieje się za szybko, to znowu za długo się wlecze), a animacja utrudnia zabawę, przypominając tylko jak daleko jesteśmy w tyle za resztą świata. Nie oszukujmy się – nie jest to dzieło dopracowane. Poza tym czeka nas jeszcze długa droga, by uzmysłowić naszym rodakom, że filmy animowane mogą być również kierowane wyłącznie dla dorosłych. Kiedy byłem w kinie, siedział za mną pewien mężczyzna z… siedmioletnim chłopcem. Czyżby umieszczony na plakacie tekst „NIE DLA DZIECI” został napisany zbyt małą czcionką?
Maciek Kur