POŻEGNANIE
WYWIAD Z TADEUSZEM BARANOWSKIM
KZ: Więc to już naprawdę koniec Pana kariery rysownika komiksów?
Tadeusz Baranowski (TB): Tak, nieodwołalnie. Zresztą, są dwie przyczyny. Po pierwsze, nie wiem za bardzo, jak zdiagnozować obecną sytuację na polskim rynku komiksowym, ale nie jest ona zbyt optymistyczna. Ja rozumiem, że młodzi rysownicy mogą sobie pozwolić na tworzenie z wewnętrznej pasji i miłości do tego gatunku; ja już nie za bardzo. Na samej miłości zupy nie da się ugotować. Kiedy ja rysuję komiks przez półtora roku, a wydawca proponuje mi za to cztery i pół tysiąca złotych wynagrodzenia, to jest jasne, że to nie ma sensu.
Drugim powodem są moje kłopoty zdrowotne, które coraz bardziej wpływają nie tylko na wygląd, ale i scenariusz moich komiksów. Wie pan, jak człowiekowi coś dolega, to nie ma już takiej radości z tworzenia rzeczy śmiesznych. W głowie zaczyna robić się pusto, więc na kartce też jest pusto. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest więc dać sobie spokój.
KZ: Bez Pana pozostanie w polskim komiksie wielka pustka.
TB: Bez przesady, trzeba zrobić miejsce nowym ludziom, tym bardziej że mamy tak znakomitych rysowników, że ja momentami wstydzę się pokazywać swoją planszę. Pamiętam, jak dwa lata temu w Łodzi wisiały na wystawie moje plansze sprzed trzydziestu lat. Współcześni rysownicy oglądali je z wielką atencją, a ja miałem poczucie wielkiego skrępowania. Bo ja te plansze rysowałem kiedyś w wielkim pośpiechu i tam jest pełno błędów. Jak przeglądałem teraz przygotowane do wznowienia zeskanowane strony, to okazywało się na przykład, że zapomniałem Orient Menowi jednej nogi dorysować. Przeciętny czytelnik może tego nie zauważy, ale rysownik, który zna się na rzeczy, takie rzeczy widzi. Coś w tym jest, co powiedział o mnie kiedyś Jacek Frąś, że ja jestem takim Wałęsą komiksu.
KZ: Obiecał Pan czytelnikom cztery albumy na pożegnanie, a powstały tylko dwa.
TB: Po prostu nie dałem rady więcej. Ja sam drukowałem te komiksy, sam przyklejałem monety, sam wrysowywałem dedykacje, wycinałem pudełka, zawoziłem paczki na pocztę. Przygotowanie dwustu pięćdziesięciu albumów do wysyłki w pierwszym rzucie kosztowało mnie prawie siedem miesięcy pracy, czyli przez siedem miesięcy zamiast rysować, zajmowałem się wszystkim tym, czym w normalnym wydawnictwie zajmuje się sztab ludzi. Gdyby ktoś mnie w tym wspomógł, być może w tym samym czasie powstałby jeszcze jeden album albo dwa. Ale skoro tworząc dwa komiksy, poświęciłem łącznie dwa i pół roku na rzeczy niezwiązane z rysowaniem, to zrozumiałem, że czas zakończyć tę historię.
KZ: A nie próbował Pan zwrócić się do wydawców o realizację wydań tych komiksów?
TB: Oczywiście, że proponowałem wydawcom te albumy. I nie dość, że nie wykazali absolutnie żadnego zainteresowania, to jeszcze dawali mi do zrozumienia, że jak będą chcieli, to mnie będą wydawać, a jak nie, to nie. Prawdę mówiąc, zrobiłem je samodzielnie trochę ze złości, zresztą dla artysty złość często jest motywacją do działania.
KZ: Co w takim razie Pan porabia teraz?
TB: Wróciłem do malarstwa. Ja przecież jestem absolwentem malarstwa na ASP w Warszawie. Po akademii dużo malowałem, miałem sporo wystaw, ale kiedy zacząłem pracę w „Świecie Młodych”, zacząłem też rysować komiksy i okazało się, że to sprawia mi większą przyjemność. Od kilku miesięcy wróciłem do malowania i muszę powiedzieć, że jest mi bardzo ciężko. Okazało się, że tak jak we wszystkim – po długiej przerwie trzeba się wszystkiego uczyć od nowa. No, ale próbuję.
KZ: A co ze wznowieniami Pana wcześniejszych komiksów?
TB: Miałem ostatnio z jednego wydawnictwa propozycję wznowienia czterech starszych albumów. Tyle że potraktowano mnie całkowicie przedmiotowo. Wydawca chciał opublikować łącznie dwadzieścia tysięcy egzemplarzy, proponował mi cztery i pół tysiąca złotych wynagrodzenia za tom, przy zabraniu mi licencji na pięć lat. Nie chciałem się zgodzić, nie dlatego, że jestem pazerny. Miałem po prostu pewne zastrzeżenia: dlaczego pięć lat?; przecież ja mogę nie dożyć końca tej licencji. Dlaczego taki nakład?; przecież to przerażająca w dzisiejszych czasach liczba, a wolałbym uniknąć sytuacji, gdy moje albumy lądują za złotówkę przy kasie w hipermarkecie. Odpisałem, że mam swoje propozycje, że jestem skłonny do dyskusji. Tyle że duże, poważne – wydawałoby się – wydawnictwo obraziło się; nikt się już nie odezwał, chociażby zdawkowo nie odpowiedział. Jestem bardzo rozczarowany postawą tego wydawcy.
Ale widzę, że to nie tylko polska specyfika. Rozmawiałem jakiś czas temu z Krzysztofem Gawronkiewiczem. On w Belgii też jest traktowany przez wydawcę jak facet z prowincji, mimo że to wybitny rysownik, geniusz na skalę światową. Wydawnictwo nie wywiązuje się z umów, płacenia honorariów; bo po co inwestować w artystę, który przez trzy lata cyzeluje swoje rysunki i tworzy arcydzieło? Lepiej puścić w Chinach pięćset milionów egzemplarzy byle jakiego komiksu.
Belgijska wersja przygód Nerwosolka i jego gospodyni,
opublikowana w miesięczniku „Super Tintin”, scenariusz Michael Boom
KZ: Pan też w latach osiemdziesiątych wyjechał do Belgii, by tam spróbować swoich sił. Czy przestawienie się z polskich realiów było trudne?
TB: Różnica była ogromna, tych dwóch rynków w ogóle nie da się porównać. W Belgii jest wieloletnia tradycja, właściwie przemysł na wielką skalę, w którym funkcjonuje wielu znakomitych, przygotowanych zawodowo przez szkoły rysowników. A ja byłem właściwie amatorem, nikt mnie nie uczył rysowania komiksów, przez wiele lat była to wręcz nieznana w Polsce forma.
Moja zagraniczna kariera zaczęła się właściwie zupełnie przypadkowo. Malowałem planszę Grzegorzowi Rosińskiemu i zaniosłem ją do redakcji magazynu „Tintin”. Była tam też jakaś moja plansza i spodobała się tak bardzo, że następnego dnia czekał już na mnie gotowy do podpisu kontrakt. W magazynie ukazywały się moje komiksy o Nerwosolku i to był na ówczesne czasy olbrzymi sukces. Scenariusze, świetne zresztą, pisał mi Michael Boom. Współpraca układała nam się znakomicie, Boom doskonale rozumiał abstrakcyjnego ducha mojego myślenia.
KZ: Dlaczego nie pozostał Pan zatem na tym rynku dłużej?
TB: W pewnym momencie redaktor naczelny „Tintina”, Jean Luc Vernal, próbował wymusić na mnie, abym podjął się kontynuowania po innym rysowniku realistycznej serii. A ja zawsze chciałem rysować to, co mi sprawia przyjemność; nigdy nie godziłem się na żadne ustępstwa. Próbowałem tłumaczyć, że to mnie w ogóle nie interesuje. I to był początek końca. Vernal odebrał to jako osobistą zniewagę; posunął się nawet do tego, że w odwecie dał Michaelowi ultimatum: albo przestanie pisać dla mnie kolejne scenariusze, albo żadne jego scenariusze (także dla innych rysowników) nie będą w „Tintinie” drukowane. Swoje dołożył też chyba fakt, że Vernal jako twórca bardzo źle znosił sukcesy Grzegorza Rosińskiego, który swoim „Thorgalem” kompletnie zrzucił z piedestału jego ówczesną sztandarową serię „Jugurtha”.
KZ: Ale przecież w „Historii wyssanej z sopla lodu” udanie zmodyfikował Pan swój styl graficzny, jednocześnie nie tracąc swoich atutów.
TB: Ja surowo oceniam ten komiks; jako plastyk widzę w nim mnóstwo błędów; do dziś nie mogę sobie tego darować, że taki komiks przepuszczono. Ale wtedy wierzyłem jeszcze, że na tym rynku sobie poradzę, bardzo zaangażowałem się w realizację tego komiksu, wydawało mi się, że po swojemu jakoś go narysuję. Niestety, efekt nie jest dobry; zrozumiałem, że taki sposób rysowania jest mi obcy.
Co dziwne, czytelnicy dobrze przyjęli ten album. Zresztą, już po moim powrocie do Polski Jean Dufaux przysłał mi nawet scenariusz kolejnej części, ale nie chciałem tego dalej ciągnąć.
KZ: Pewnie trudność w odbiorze Pana komiksów w Belgii tkwiła też w specyficznym, trudnym do przetłumaczenia dowcipie słownym.
TB: Coś w tym rzeczywiście jest. Wie pan, niedawno otrzymałem propozycję od jednego z wydawców, który chciał na iPady zrealizować cykl interaktywnych historyjek na podstawie moich komiksów, oczywiście po angielsku, bo inaczej to się nie opłaca. Pomysł wydawał się świetny, na próbę umieściliśmy nawet na amerykańskim blogu jeden odcinek „Praktycznego Pana” i uzyskaliśmy bardzo pozytywne opinie. I co z tego? Proszę sobie wyobrazić, że od siedmiu miesięcy nie mogę znaleźć tłumacza, który by się podjął przetłumaczenia na język angielski moich komiksów! Przewinęło się mnóstwo osób: Brytyjczycy, Polacy z Kanady, zawodowi tłumacze komiksów i nawet tłumacze filmów Monty Pythona – nikt sobie z tym nie poradził. Jeszcze namawiam mojego znajomego, który jest świetnym tłumaczem, żeby się tym zajął, ale trudno powiedzieć, co z tego wyniknie.
KZ: Nie czuje Pan dzisiaj trochę żalu, że nie udało się w Belgii?
TB: Trochę żałuję, może wykazałem za mało silnej woli, za mało miałem siły przebicia, może za słabo znałem język, żeby się skutecznie bronić. Ale z drugiej strony, jestem przekonany, że gdybym podporządkował się tamtejszym regułom gry, to popełniłbym straszny błąd i żałowałbym jeszcze bardziej.
Ilustracje do belgijskiego albumu z wierszami Jacquesa Brela
KZ: Skąd właściwie to Pana zamiłowanie do komiksu humorystycznego?
TB: TB: Wśród moich kolegów, artystów z akademii, widoczne było przekonanie, że komiks jest czymś gorszym. Dlatego może traktowałem to zawsze na takiej zasadzie, że bawię się komiksem; nawet jak tworzyłem jakieś postaci, to zawsze były to postaci prześmiewcze, antybohaterskie. Uwielbiałem przeciwstawiać się regułom rządzącym komiksem, naśmiewać się z nich.
KZ: Nie tylko w Belgii, ale i w Polsce próbowano ingerować w Pana komiksy.
TB: Tak, z Krajową Agencją Wydawniczą rozstawałem się z tego powodu dwa razy. Za pierwszym razem, kiedy próbowano na mnie wymóc jakieś zmiany w postaci i scenariuszach „Orient Mena”. Na początku w „Relaxie” redaktorem naczelnym był facet, który wychował się we Francji, doskonale rozumiał komiks. W pewnym momencie przyszedł jednak na jego miejsce jakiś nowy redaktor, który nagle poczuł się wielkim znawcą komiksu. W Polsce jest taka zasada, że jak ktoś się zaczyna czymś zajmować, to od razu jest tego wielkim znawcą.
Za drugim razem próbowano mnie za wszelką cenę przekonać, że Profesorek Nerwosolek powinien nazywać się Profesor X.
KZ: A jak Pan wspomina tworzenie przygód słonia Twisti?
TB: Muszę powiedzieć, że bardzo przyjemnie. Agencja reklamowa, na zamówienie której rysowałem ten komiks, zostawiła mnie po prostu w spokoju, nie bardzo chyba wierząc, że cokolwiek z tego wyjdzie. Nagromadzenie absurdów w tym komiksie było ogromne, np. jeden z odcinków zakończyłem stwierdzeniem, że postaram się, aby następna historyjka nie była głupsza od tej, a jeżeli już, to minimalnie.
Najbardziej ucieszyło mnie, że ten typ humoru kupił producent soku, który napisał do mnie wtedy, że nie może już się doczekać następnego odcinka. Niestety, zakończyłem komiks na dwudziestej czwartej części, w której budynek szkoły biegał po podwórku. Zmieniła się wówczas osoba decydująca o reklamie produktów firmy, a nowy człowiek zarządził, że kolejne odcinki mają się odbywać tylko i wyłącznie na korytarzu szkoły, dzieci mają pić sok Twisti i ma to być jasno i wyraźnie powiedziane. Podziękowałem wówczas za współpracę, bo stało się dla mnie jasne, że ten człowiek nic z tego nie rozumiał.
Nigdy niepublikowana plansza do scenariusza Mythica
KZ: W ostatnim czasie środowisko komiksowe zelektryzowała informacja o przyznaniu przez Polski Instytut Sztuki Filmowej dotacji na produkcję filmu animowanego o przygodach smoka Diplodoka. Czy może Pan zdradzić więcej szczegółów dotyczących tego filmu?
TB: Nie za bardzo, bo mam podpisaną umowę wstępną z producentem, zgodnie z którą mam trzymać gębę w kubeł. Aczkolwiek nie ukrywam, że chciałbym mieć jakiś wpływ na ostateczny kształt tego filmu. To będzie swego rodzaju ukoronowanie mojej komiksowej kariery. Film powinien powstać w ciągu trzech do trzech i pół roku. Trudno mi powiedzieć, jaki on będzie, bo nie wiem, kto będzie pisać scenariusz i kto będzie rysować, ja w każdym razie nie za bardzo już się do tego nadaję.
Mam nadzieję, że film okaże się sukcesem, jeśli to będzie dobre kino familijne, to jest na to szansa. Na razie mam jedynie plan, żeby dożyć do premiery.
W międzyczasie dostałem propozycję realizacji filmu na podstawie „Wody sodowej…”. Jest osoba, która czyni już przygotowania, ale ten temat jest jeszcze w zupełnych powijakach.
KZ: W zeszłym roku mogliśmy obejrzeć z kolei film o Panu, przygotowany dla kanału „Planete+”. Podobał się Panu ten film?
TB: Szczerze mówiąc, widziałem jedynie pierwotną wersję, która została potem skrócona o kilka minut, które wydawały mi się mało interesujące dla widzów.
Ja nie mam specjalnego parcia na szkło, dlatego broniłem się rękami i nogami przed robieniem tego filmu. Sławomir Malinowski, który wcześniej już nakręcił film o Januszu Chriście, bardzo sympatyczny zresztą człowiek, namawiał mnie kilka razy i w końcu się zgodziłem. Bo to właściwie nie miał być w założeniu film dotyczący komiksu, ale raczej miał być o człowieku, który, przenosząc się na wieś, przechodzi pewną zmianę sposobu życia i myślenia.
Te przenosiny to nie do końca może tak wyszły, jak chciałem; myślałem sobie, że jak zamieszkam na wsi, to będę sobie chodził i podziwiał piękno przyrody. Tymczasem okazało się, że wieś polska jest biedna, życie nie jest łatwe, a mnie jak zwykle brak czasu.
Muszę jednak przyznać, że miałem po tym filmie ogromny odzew od ludzi, którzy kiedyś zaczytywali się w moich komiksach, a potem zupełnie o mnie zapomnieli. A teraz film im przypomniał i kupują ode mnie limitowane albumy.
Plansza z komiksu „Historia wyssana z sopla lodu” do scenariusza Jeana Dufaux
KZ: Po obejrzeniu tego filmu zrozumiałem, skąd tyle niezwykłej, fantazyjnej flory w Pana komiksach.
TB: Przyroda fascynowała mnie zawsze, przechodzimy tyle razy koło chwastów, krzewów czy traw i w ogóle nie dostrzegamy, ile tam tętni życia.
Już od lat siedemdziesiątych pasjami nagrywałem sobie filmy przyrodnicze, Richarda Attenborough czy inne; do dziś mam kilka tysięcy godzin tych filmów. Uważam, że formy, które tworzy przyroda, często przekraczają możliwości kreacyjne człowieka. Nawet teraz zdarza mi się, gdy oglądam taki film, mówić do żony: „Po co ja właściwie to wszystko maluję, skoro to już jest stworzone, o wiele lepiej, dokładniej, precyzyjniej?”.
Moje zainteresowania w ogóle trochę odbijają się w Nerwosolku, który jest takim niedouczonym naukowcem, ma mnóstwo różnych pasji przyrodniczych, ale tak na dobre to nie zna się na niczym.
KZ: A czy zdarzało się Panu wykorzystywać podczas tworzenia komiksów jakieś zdjęcia, przerysowywać prawdziwe rośliny?
TB: Nie, to bardziej na zasadzie pewnych obrazów, które tkwią w mojej podświadomości i inspirują mnie do wymyślania fantazyjnych scenografii. Nigdy nie podpieram się fotografią, nie robię czegoś takiego, jak pewien znany polski malarz, który przemalował fotografię i teraz to jest jeden z jego najsłynniejszych obrazów. Uważam, że fotografia może artyście służyć jedynie jako zaczyn, środek do pobudzenia wyobraźni.
KZ: Wyczytałem w Internecie, że zorganizował Pan specjalne spotkanie dla czytelników albumu „Tffffuj! do bani z takim komiksem!”. Chyba wiąże Pana z czytelnikami szczególna relacja?
TB: Rzeczywiście, miałem taką możliwość, kiedy mieszkałem jeszcze w Warszawie. Mój znajomy miał lokal, który udostępnił mi na cały dzień i spotykałem się z fanami w grupach po czterdzieści osób. To był rodzaj wernisażu; wino, ciastka, zdjęcia, podpisywanie albumów. Było bardzo przyjemnie, zresztą zdjęcia z tych spotkań umieszczone są w drugim limitowanym albumie. Mam taki plan, żeby u mnie na wsi, na polu zorganizować jeszcze raz takie spotkanie dla przyjaciół.
Potwierdzam, swoich czytelników darzę wielkim szacunkiem, nigdy nie zamierzałem się wywyższać, udawać kogoś lepszego niż jestem.
KZ: Odnoszę wrażenie, że jest w Panu sporo goryczy i przygnębienia.
TB: Bo wie pan, ja bardzo duże nadzieje wiązałem z Solidarnością i upadkiem komunizmu. Widzę jednak, jak trudno nadal się w Polsce żyje, że pod pewnymi względami jest nawet gorzej.
Około 2000 roku pracowałem w pewnej gazecie, zajmowałem się stroną graficzną. Pewnego dnia przyszedł do mnie przełożony i powiedział: „Panie Baranowski, może pan już iść do domu, już pan tu nie pracuje. Zmienił się właściciel i pana miejsce zajmuje jego znajomy”. No i dobrze, powiedzmy, że miał do tego prawo. Ja się w ogóle wtedy tym nie przejąłem, wydawało mi się, że z moim doświadczeniem bez problemu znajdę inną pracę. Targałem na spotkania całe teczki swoich projektów, ale okazało się, że to nikogo nie interesuje, że wszyscy mają gotowe layouty przywiezione z Zachodu.
Trudno mi się odnaleźć we współczesnej rzeczywistości. Ludzi ogarnęła jakaś nieprawdopodobna chciwość. I nie chodzi tylko o pieniądze, ale żeby zdeptać przy okazji wszystkich dookoła i postawić na swoim. A jednocześnie ludziom brakuje przedsiębiorczego myślenia; woli, żeby zrobić coś dobrego dla innych. Jakiś czas temu proponowałem burmistrzowi pobliskiego miasta, że zorganizuję mu pierwsze w Polsce muzeum komiksu, dam nawet za darmo czterdzieści swoich prac, miałem jeszcze umówionych innych kolegów, że dadzą swoje plansze. A on w ogóle tego nie kupił, nic nie zrozumiał. Przygotowałem się, wybrałem dla niego komiksy, a on popatrzył na nie i stwierdził: „Ja mam dzieci w rodzinie, to dam im te komiksy”. Zrobiło mi się strasznie przykro.
Podobny pomysł proponowałem w niedużej miejscowości na Mazurach. Powiedziałem: słuchajcie, będziecie mieli swoje muzeum, ludzie przyjadą na żaglówki, będzie atrakcja dla dzieci; możecie ciastka robić, dodrukowywać książeczki, zacznie się coś dziać w waszej dziadowskiej miejscowości. Oni w ogóle nie rozumieli, co ja do nich mówię. Dominuje marazm i ciągłe wymówki, że nie ma pieniędzy. A to nie prawda, wiele rzeczy można zacząć bez kosztów i te pieniądze zacząć zarabiać.
Nie podoba mi się też, że znika zwykła międzyludzka życzliwość. Bardzo często pisze do mnie ktoś, że chciałby kupić jakiś album, ale nie może go nigdzie zdobyć. I rzeczywiście, album jest niedostępny, ja sam mam tylko kilka sztuk. I szkoda mi ich się pozbywać, ale mówię sobie: „A, zrobię człowiekowi przyjemność”. Wyciągam ten album z półki, dedykuję, jadę na pocztę, wysyłam i nie otrzymuję nawet słowa podziękowania…
Plakat do albumu „Tffffuj! Do bani z takim komiksem!”
KZ: Pesymistyczna zrobiła się ta nasza rozmowa. A przecież pozostanie po Panu wspaniały dorobek, który dla dużej grupy czytelników znaczy wiele.
Nie przesadzajmy, coś pozostanie po Mozarcie albo Dalim, a nie po mnie. Nigdy nie chciałem się wywyższać, stawać na jakimś piedestale. Zresztą, w ogóle nie zasłużyłem na to, miałem życie pełne błędów i wypaczeń. Czasami, jak ktoś do mnie listy pisze i tak próbuje mnie na ten piedestał wcisnąć, to bronię się rękami i nogami.
Ale z jednej rzeczy jestem dumny. W zeszłym roku ukazała się książka „1001 Comics You Must Read Before You Die”. Obok Rosińskiego i Gawronkiewicza znalazło się tam też moje nazwisko. Myślę, że gdybym przez te wszystkie lata szedł na jakiekolwiek ustępstwa, nigdy by się to nie wydarzyło.
Wykorzystano materiał z indywidualnego wywiadu oraz spotkania z publicznością Bydgoskiej Soboty z Komiksem, prowadzonego przez Łukasza Chmielewskiego.
Pytania zadawał Michał Siromski