GREEN LANTERN: FIRST FLIGHT


O domniemanej adaptacji filmowej perypetii Green Lanterna, jednego ze sztandarowych herosów DC, wspominano już od co najmniej wczesnych lat dziewięćdziesiątych. Dynamiczny rozwój grafiki komputerowej korzystnie wróżył podobnej inicjatywie tym bardziej, że fabuła rozgrywająca się w dużej mierze pośród bezmiaru Kosmosu miała spore szanse by przyciągnąć do kin licznych przecież fanów SF.

Wszystko wskazuje na to, że już w roku 2011 doczekamy się takiej produkcji w reżyserii Martina Campbella (m.in. „Casino Royale”), zwłaszcza, że jak wieść niesie, praca na planie filmowym w Nowym Orleanie wrze, a zaangażowany do odegrania Hala Jordana Ryan Reynolds ponoć świetnie czuje się w swej roli. To jednak póki co przed nami. Za nami natomiast pełnowymiarowa animacja poświęcona w całości właśnie Green Lanternowi.

Ów heros nie pierwszy już raz miał okazje „udzielać” się w filmie rysunkowym, bowiem stanowił jedną z kluczowych postaci w swego czasu bardzo popularnym serialu „SuperFriends”. Podobnie rzecz się miała w przypadku „Justice League Unlimited”, gdzie pełniący funkcje Green Lanterna John Stewart urósł do rangi niemalże filaru grupy. Rzecz jasna Hala Jordana nie mogło też zabraknąć w adaptacji znakomitej mini serii Darwyna Cooke’a „The New Frontier”. Nic zatem dziwnego, że gdy kolejne animacje z Supermanem czy Wonder Woman spotkały się z przychylną recepcją fanów „władze zwierzchnie” DC Comics sięgnęły właśnie po Green Lanterna. Z jakim skutkiem? Ogólnie pozytywnym. Ale po kolei.

Rzecz rozpoczyna się mało odkrywczo, bo według tradycyjnego wzorca znanego z klasycznego „Showcase” nr 22 (debiutu Hala) czy opublikowanego także u nas „Szmaragdowego Świtu”. I nie ma w tym nic złego, bo ta taktyka wydaje się w pełni trafiona. Stąd w początkowych sekwencjach filmu widzimy Jordana popisującego się umiejętnością brawurowego pilotażu, nieco podirytowaną Carol Ferris (jak zwykle udającą, że Hal jej kompletnie nie interesuje) oraz przymusowe lądowanie pojazdu z Abinem Surem na pokładzie. Dalej też bez niespodzianek. Niesforny pilot-oblatywacz zostaje obdarowany pierścieniem Mocy, najpotężniejszą bronią Kosmosu, napotyka rezydujących na plancie Oa Strażników Wszechświata oraz przedstawicieli sformowanego z ich inicjatywy Korpusu Zielonych Latarni. Nie mogło zatem zabraknąć zażywnego Kilowoga, Tomara-Re czy mocno odmienionych w porównaniu z pierwowzorem Boodikki i Abina Sura. Na pierwszy plan wysuwa się jednak nie kto inny, jak sam Sinestro, Green Lantern Sektora 1417.

Ów wywodzący się z Korugaru osobnik to jak wiadomo wszystkim fanom serii naczelne „nemezis” Hala, z którym zwykł on konfrontować się od zamierzchłych lat sześćdziesiątych. Mimo, że w międzyczasie obaj panowie „zaliczyli wizytę” w realiach pozagrobowych, to jednak wciąż pozostają mocno skonfliktowani i stąd nie dziwi zamysł realizatorów „First Flight”, by sięgnąć właśnie po Sinestro. Wypada przyznać, że pod tym względem twórcy filmu poradzili sobie aż za dobrze. Bowiem chwilami Hal niemal kompletnie niknie w cieniu makiawelicznego Korugarianina, sprawiającego wrażenie spójnej osobowości o jasno sprecyzowanych celach. Teksty typu (…) marzę o dniu, gdy cała galaktyczna zgnilizna zostanie raz na zawsze wymieciona i nastanie nowy porządek (…), czy (…) kiedy we mnie uderzają, ja uderzam mocniej, gdy atakują, unicestwiam ich (…) należą do stałego repertuaru przechwałek trykocianych superdrani. Niemniej w ustach Sinestro brzmią dosadnie i przekonująco. A to z kolei generuje wokół niego otoczkę charyzmy, co siłą rzeczy uatrakcyjnia tę postać. Stąd trudno spodziewać się by świeżo rekrutowany Jordan potrafił zdominować doświadczonego wygę. Niemniej twórcy animacji umiejętnie ukazali kluczowe cechy Hala – wyjątkową zdolność adaptacyjną i pomysłowość. I to właśnie za ich sprawą Ziemianin miał stać się z czasem najwybitniejszym przedstawicielem Korpusu Zielonej Latarni w dziejach tej organizacji.

Dla fanów Green Lanterna fabuła rozwija się przewidywalnie, co w żadnym wypadku nie powinno być traktowane jako zarzut. Wielbiciele tej serii otrzymali to, czego od dawien dawna wypatrywali. Stąd spisek Sinestra oraz zdobycie przezeń pierścienia emanującego żółtą energię, mimo swej oczywistości, nie odstręcza od śledzenia filmu. Z kolei widzowie niezaznajomieni z pierwowzorem powinni być zadowoleni ze zgrabnie ujętej, bezpretensjonalnej opowieści.

Delikatne zmodernizowanie uniformów Green Lanternów wypada uznać za korzystne rozwiązanie. Podobnie rzecz się ma w kontekście nadania indywidualnych cech poszczególnym Strażnikom, spośród których dwaj wymienieni z imienia – Appa Ali Apsa oraz Ganthet – znani są z komiksowego pierwowzoru. Wizerunek przynajmniej części obecnych tu istot pozaziemskich wzbudza skojarzenia z publikowaną także w Polsce serią „Armada”. Widać to zarówno na przykładzie mafijnego bonza Kanjara Ro, jak również Zbrojowników z Quard (swoją drogą bardzo ciekawie ukazanych). Być może to jedynie odosobnione skojarzenie piszącego te słowa. Choć z drugiej strony „Sillage” (czyli właśnie „Armada”) publikowana jest również po tamtej stronie Atlantyku…

Mankamentem produkcji wydaje się chęć realizatorów do „upchania” jak największej liczby motywów z rozległej przecież mitologii Zielonej Latarni. Wszak ów cykl liczy sobie już przeszło pół wieku… Stąd niektóre istotne wątki (jak np. relacja Hala z Carol i Arisią) jedynie zasygnalizowano niejako „puszczając oko” w kierunku zorientowanych fanów. Sekwencja goni sekwencję i zanim widz zdąży się zorientować, Jordan już stoi przed obliczem Strażników. Ów pośpiech scenarzysty zapewne wynikał z chęci jak najszybszego dobrnięcia do głównej intrygi filmu. Z kolei całkowicie chybionym rozwiązaniem wydaje się latarnia emanująca energią żółtego elementu, w istocie kuriozalna i ani trochę nie generująca grozy. Drażni też ograny motyw pozaziemskiej tawerny wzorowanej na „Mos Eisley” z „Nowej Nadziei”. Zbyt wiele razy już to widzieliśmy. Dla piszącego te słowa jest w pełni zrozumiałe, że mamy do czynienia z rozrywkową w najczystszej postaci. Niemniej i ta wymaga poważnego podejścia ze strony scenarzysty, tymczasem niektóre rozwiązania fabularne rażą uproszczeniami. Dziwi między innymi dlaczego przedstawiciele najbardziej rozwiniętej intelektualnie cywilizacji Wszechświata – Strażnicy – nie zorientowali się co do spisku „montowanego” przez Sinestra i jego stronników. Mimo wszystko „First Flight” sprawia wrażenie spójnej, choć chyba nieco pospiesznie przygotowanej opowieści. Wypada też żałować, że realizatorzy nie zdecydowali się na dłuższą fabułę. Niewiele ponad 70 minut to zaiste zbyt mało.

Biorąc pod uwagę współczesne możliwości animacyjne, ów film pod tym względem nie powala. Mimo to nie sposób wskazać ekipie realizującej jakiekolwiek uchybienia. Gestykulacja, mimika czy też plenery prezentują się bez zarzutu, choć z pewnością nie dorównują analogicznym przedsięwzięciom spod znaku DreamWorks czy Disneya. Cieszy natomiast odejście od stylistyki Bruce’a Timma, skądinąd znakomitego twórcy. Niemniej przyjęta przezeń formuła, eksploatowana zarówno w serialach z udziałem Batmana i Supermana, w przypadku Green Lanterna prawdopodobnie okazałby się nietrafiona. Żywa, a równocześnie wyzbyta „jarmarczności” kolorystyka udatnie dynamizuje film. Koncepty pozaziemskich urządzeń do wyszukanych może nie należą, ale też krzywdzącym byłoby określenie ich mianem banalnych.

„First Flight” aż się prosi o kontynuację. Jak do tej pory brak na ten temat jakichkolwiek danych, a decydenci DC chyba bardziej zainteresowani są kolejnymi tytułami z udziałem dwóch „lokomotyw” wydawnictwa – Supermana i Batmana (choć istnieją przesłanki, że rozważny jest również Flash). Wygląda więc na to, że gdy po raz kolejny ujrzymy Hala w jego własnym filmie będzie to już nie animacja, a pełnowymiarowa superprodukcja kinowa.

Przemysław Mazur