SKAŻONA JAPOŃSZCZYZNĄ

BYLE DO METY


W ramach wymiany międzykulturowej mój mężczyzna szkoli mnie z komiksu amerykańskiego, ja z kolei wprowadzam go w świat anime i mangi. Wiąże się to z sięgnięciem po klasykę, oczywiście, przecież przekabacanie na swoje trzeba zacząć z grubej rury. Ja wciągam starych „X-Menów”, z pierwszych polskich wydań i zapoznaję się szczegółowo z zależnościami między postaciami, on pochłania „Berserka” i „Triguna”. Dodatkowo fundujemy sobie seanse filmowe. Efekt – obydwoje pogrążamy się w czarnej melancholii.

Powód jest prosty, przynajmniej dla mnie – kiedyś koszt wyprodukowania filmu czy komiksu był zdecydowanie wyższy niż teraz, dlatego producentów najnormalniej w świecie nie było stać na wypuszczenie kupy. Teraz komputer odwala losowe tła, byle firma może sobie pozwolić na zatrudnienie paru zdolnych bazodanowców, którzy ogarną wszystkie rodzaje zmarszczeń brwi, wyrazów oczek i kształtów twarzy tak, by potem rysownik mógł „stworzyć” postać klikając do znudzenia przycisk „losuj”, jak – nie przymierzając – przy tworzeniu ludka do Farmville. Do tego obowiązkowy zestaw postaci w SD, czyli w formie rozdyźdanych kleksów z mimiką rodem z SMSów.

Problemem jest to, że w otoczeniu wszechobecnego średniactwa przestaje się na to zwracać uwagę. Powtarzanie po raz milionowy jakiegoś wątku, gagu, mordki to normalka. Cóż, nie przeczę, pojawiają się perełki, jest ich mniej więcej tyle samo, co wtedy, niestety są przywalone stosami czegoś papierowego, jak wisienka na dnie pucharka sztucznej bitej śmietany. Ale nawet to nie jest najgorsze. Najbardziej dobija mnie tak zwane zajeżdżanie szkapy.

Producenci nie są głupi, widzą, że coraz trudniej się wybić, więc stosują rozpaczliwe fortele, które głównie polegają na dodawaniu czegoś nowego do starych, dobrych historii (i tak oto rozrysowane zależności między poszczególnymi mutantami wyglądają podobnie do drzewa genealogicznego Foresterów). Im dalej, tym gorzej, biją nieszczęsnego konia, by gnał szybciej, co przypomina raczej dodawanie do zaprzęgu psów husky. Jedzie taki pokraczny zaprzęg, po drodze psy zjadają konia, a czasem nawet siebie nawzajem i na mecie mamy produkt, który tylko z wyglądu przypomina oryginalną ideę. Przerażające. Nazywam to „syndromem Czarodziejki z Księżyca”: co sezon walczymy z coraz potężniejszym wrogiem, aż wreszcie trzeba co najmniej rzucać się galaktykami, żeby miało to jakikolwiek efekt dramatyczny. Czasem się zastanawiam, co oni biednemu Batmanowi jeszcze zrobią… Tylko czekać na film pod tytułem „Syn Batmana – był zwykłym nastolatkiem, ale przeznaczenie zaprowadziło go w mroki jego przeszłości”, gdzie emerytowany Batman na wózku inwalidzkim będzie uczył młodzika karate z pomocą mistrza Miyagiego.

Na razie z przerażeniem patrzę na pierwszy odcinek japońskiego „Wolverine’a”. Cały czas mam nadzieję, że to taki azjatycki sposób na odegranie się za amerykańskiego „Dragon Balla”…

Joanna Pastuszka