TROLLE Z TROY – TROLLE W SZKOLE
Nie od dziś wiadomo, że jedną z największych fobii trolli jest woda. Unikanie jej jak dotąd zawsze było problematyczne. Co gorsza, w okolicy pojawia się kobieta obdarzona umiejętnością wywoływania deszczu. Mieszkańcy Falomp, niechcący żyć dłużej w lęku, postanawiają coś zaradzić. Haigwepa wraz z parą trollątek o imionach Tyneth i Gnompom ruszają zgłębić sekret konstrukcji „daszków”, których ludzie używają, by chronić się przed deszczem (jeśli na to jeszcze nie wpadliście, mowa o parasolach). Niestety, nigdy nic nie może pójść zgodnie z planem. Haigwepa upija się i zasypia na długie godziny w stogu siana, zaś malcy zostają schwytani przez wspomnianą deszczotwórczynię. Tak się składa, że lady Giertynda (gdyż takie imię nosi) jest fanatyczką edukacji, wyłapującą dzieci do swojego sierocińca. Chcąc rzucić sobie wyzwanie, postanawia objąć nadzór nad trollami i udowodnić, że nawet takie istoty potrafi przerobić na porządnych… ludzi?
Zacznę od faktu, że to jedno z moich pierwszych spotkań z serią Arlestona i Mouriera. I jeśli jest powód, dla którego miałbym ją komuś szczerze polecić, to w pierwszej kolejności będzie to kreska tego drugiego. Plastyka jest po prostu cudna, w ciekawy sposób łącząca kreskówkowo-ekspresyjne postacie z bardziej realistycznym i, co tu wiele mówić, brutalnym światem. Kadry tętnią detalami – co rusz coś jest poszarpane, brudne, stare, ociekające wodą, winem bądź krwią (to ostatnie zazwyczaj cieszyło się życiem kilka kadrów wcześniej). Na domiar tego, gdy tylko rysownik ma okazję, eksponuje te atrybuty, które panowie lubią podziwiać u kobiet. Bez względu na to, jak słodko nie wyglądałyby mordki trollątek, nawet na moment nie zapominamy, że nie mamy tu do czynienia z grzeczną bajką, tylko z mrocznymi realiami, gdzie w każdej chwili ktoś może bliźniemu odrąbać rękę lub (jeśli jest naprawdę głodny) zwyczajnie ją odgryźć.
Niestety, przez większość lektury uśmiech na twarzy czytelnika wywołuje głównie unikatowa mimika, jaką autor obdarzył swoich bohaterów. Sprawdza się tu stara komediowa zasada: „nieważne, co mówisz – ważne, jak to mówisz”, bowiem scenariusz Arlestona jest po prostu taki sobie. Historyjka prosta, bez większych niespodzianek, zaś niezbyt subtelny dowcip jest chwilami równie grubiański, co tytułowi bohaterowie. Rzecz jasna, wszystko, co tyczy się kreacji postaci, jest jak najbardziej kwestią gustu. Wizerunek trolli jednych przyprawi o skręt kiszek, a innych (jak mnie) zapewne rozbawi, choć już na dzień dobry może dojść do poczucia niesmaku. Już w jednej z pierwszych scen obserwujemy, jak trolle wsadzają rurki w tylną część ciała i… och! Wolę nie wnikać w szczegóły.
Zastanawiam się, czy nie posądzić tego numeru o lekki false advertising. Wbrew tytułowi i okładce ukazującej Gnompoma i Tynetha siedzących na lekcji w klasie, przez cały komiks nie mamy ani skrawka sceny, w której braliby udział w jakichkolwiek zajęciach szkolnych. Są zmuszani do kąpieli, ubierania się w ludzkie łachy i jedzenia świństw na stołówce… to tyle. Gdyby nie ciągłe wzmianki lady Giertyndy o „edukacji”, okładka i tytuł miałyby się kompletnie nijak do całości i nazwanie fabuły „Trolle w sierocińcu”, „Trolle wśród dzieci” lub „Trolle na wychowaniu” byłoby bardziej adekwatne. W sumie szkoda, gdyż ciekawiło mnie, jak wypadnie starcie mentalności futrzanych stworów z mądrościami ludzkich „psorów” – i można się tu dopatrywać niewykorzystanej szansy.
Choć „Trolle z Troy” nie spodobają się każdemu, to jednak – pomimo wad – lekturę czytało się przyjemnie. Historia kończy się cliffhangerem. Przyznam, że chętnie zakupię kolejny tom, by dowiedzieć się, jak pociągnięta została ta opowieść.
Maciek Kur
„Trolle z Troy” tom 12: „Trolle w szkole”
Scenariusz: Christophe Arleston
Rysunki: Jean Louis Mourier
Przekład: Maria Mosiewicz
Wydawca: Egmont
Data publikacji: 06.2011 r.
Oprawa: miękka
Objętość: 48 stron
Format: 215 x 290 mm
Cena: 35 zł