ŻYCIE JAKO ŚMIERTELNA CHOROBA PRZENOSZONA DROGĄ KOMIKSOWĄ

MIĘDZYNARODOWY FESTIWAL BICEPSÓW


Zapomniałem o rzymskiej liczbie, która wstawiana była przed nazwą kolejnej edycji Międzynarodowego Festiwalu Komiksu (teraz raczej – Komiksu i Gier). Naprawdę, szczyl był ze mnie, gdy zainicjowano imprezę, więc od 2009 roku, czasów mojej dziewiczej „emefki”, dodawałem sobie w myślach kolejne lata. Zapomniałem już o dwudziestodwuletniej tradycji. To miał być MFKiG 2011, na którym – w przeciwieństwie do dwóch poprzednich – nie skończę jako szlajające się po Łodzi pijane zombie. Nie wyszło. Ale przynajmniej było fajniej.

Spokojnie, nie mam zamiaru mocować się z dinozaurami alkoholowych reportaży i felietonów, bo skromnie zamierzam się ograniczać do spostrzeżeń, które byłbym w stanie poczynić bez szumu w głowie. W pytkę impreza to była po prostu – pełna klasy, kasy, pikantnych kontrowersji. umięśnionych brytyjskich łap i coraz piękniejszych kobiet. Zacznę od nich właśnie, od mokrego snu komiksowego singla – tylko rok minął, a nie dało się nie zauważyć, że miłośnik sztuk i istot pięknych mógł poczuć się na konwencie o wiele lepiej. Pomijam oczywiście młodziutkie ciała mangowych dziwaczek, one tylko czekają, aby dać im pretekst do wbicia w jakieś fatałaszki wykradzione z planu wersji porno „Władcy Pierścieni”. Taka młodzież była i będzie. Nieco starszy fan komiksu, który chce zawiesić oko nie tylko na okładce nowego zinu albo zboczonych rysunkach Ojca Rene; on właśnie ma szansę na nowe, ciekawe znajomości. I mimo że nie skorzystałem w pełni z tego potenszjalu łódzkiej imprezy, za rok będę o nim na pamiętał na pewno.

Umięśnione łapy. Promujących się ludzi z „Bicepsa” widać było wszędzie, wszak to rozpoznawalne na konwentach twarze, ale sorki, chłopaki – to, co rysowało się pod kraciastą koszulą Simona Bisleya, to klasa wyższa. Kipiał ten wyspiarski zwierz testosteronem, syczał gniewne „fucki” przez krzywe zęby; niektórzy mówią, że miał też chwile szczerej zadumy i refleksji – ja nie wiem, nie widziałem. Widziałem Lobo, gościa, który dziabał mazakiem Sędziego Dredda i Żółwie Ninja po niezłym cyklu sterydowym, faceta od wspomnianych „fucków” i F.A.K.K.-ów… Nie rozumiem więc oburzenia co niektórych, kiedy okazało się, że Biz po wypiciu trzynastu piw jest „jakiś chamski, nieokrzesany”. Nie widziałem Biza artysty, widziałem Biza rzemieślnika w trybie „Rock: On”, jakże potrzebnego wśród mniejszych i większych awangard festiwalowych. Pamiętam, jak chciał dać w zęby mojemu koledze, który ciągle biegał za moją emefkową paczką, zamrażając te dziwaczne zdarzenia w fotograficznych kadrach. Bisley najprawdopodobniej ubzdurał sobie, że jest prześladowany. Albo ubzdurał sobie coś innego.

Czuć, że z większą pompą MFKiG radzi sobie na tle innych kulturalnych imprez w kraju. Czuć było pieniądze, widać było przemyślany program (mistrzostwo świata zaprosić Akirę Yamaokę na koncert afterparty, kto grał choć przez chwilę w „Silnet Hill”, ten wie, o czym piszę), artyści ciekawie gadali, a w powietrzu nie wisiały konflikty i internetowe napinactwo. Sponiewierałem się – przyznaję – i nie pamiętam ostatniej godziny. Nie piszę tego, aby pochwalić się, jak to redaktorstwo z KZ dobrze bawi się w Łodzi. Piszę to dlatego, że uczestnicy emefki czują się w Łódzkim Domu Kultury i w Wytwórni jak w domu, a kto odwiedził festiwal w tym roku, przyjedzie na niego również w następnym.

O godzinie czwartej nad ranem wracałem ze znajomymi do taniego hotelu, miejsca dziwkarskich schadzek. W głowie miałem Briana Azzarello, syczącego Bisleya, wyjących Fajnych Dzieci Śmierci i darkambientowego Yamaokę. W niedzielę wyjeżdżałem z Łodzi z postanowieniami. Za rok nie będę brał alkoholu do ust, może zobaczę wszystkie najważniejsze punkty programu, może napiszę coś poukładanego o festiwalu. Wszystko to – może.

Jakub Koisz