28. Międzynarodowy Festiwal Komiksu i Gier Komputerowych w Łodzi właśnie dobiegł końca i pomimo tego, że tegoroczna edycja mniej odpowiadała moim komiksowym zainteresowaniom niż zeszłoroczna, dało się odczuć, że komiks ma się w naszym kraju tak dobrze jak nigdy wcześniej.
Ze spotkań z wydawcami biło optymizmem i pojawiało się dużo wspominek na temat rynku i kultury fanowskiej sprzed 10, 20, a nawet 30 lat. Tomasz Kołodziejczak (Egmont Polska) wspominał początki handlu książkami fantastycznymi i dystrybucji fanzinów. Radosław Bolałek (Hanami) i Paweł Dybała (J.P.F.) próbowali dojść do tego, który wcześniej działał w fandomie mangowym. Niezależnie uczestnicy obu spotkań doszli do wniosku, że rynek nareszcie jest normalny. Nie ma już takiej sytuacji jak przed laty, gdy wychodziła niewielka liczba komiksów i fan danego gatunku czy komiksów z określonego rejonu świata musiał kupować to, co jest dostępne. Nie było wielkiego wyboru i można było niewielkim wysiłkiem finansowym kupić wszystko lub prawie wszystko.
Teraz praktycznie nie ma takiej możliwości. Sam Egmont wydaje ok. 200 komiksów rocznie. Zapowiedziano wydanie 15 serii DC Comics: Odrodzenie. Z kolei Waneko wprowadza do sprzedaży 140-160 tomów mangi. Szacuję, że w 2017 roku łącznie wydawcy spokojnie przekroczą 1000 pozycji. Do tego oczywiście należy dodać ziny i inne niskonakładowe publikacje. Ich twórcy chyba też nie mogą narzekać. Łukasz Kowalczuk na spotkaniu wspominał, że to dla niego najlepsze MFKiG pod względem finansowym. Bogactwo rynku i rosnąca liczba fanów powoduje, że pojawia się coraz więcej możliwości i coraz więcej nisz, które można eksploatować.
Sam festiwal rozrósł się do trzech dni i rozprzestrzenia swe macki po całej Łodzi. Co równie dobrze świadczy o kondycji jego i komiksu w Polsce. Festiwal otworzył blok filmowo-serialowy oraz rozszerza bloki dotyczące gier. Piątek był dniem komiksu historycznego. Tak jak w zeszłym roku były obszerne segmenty mangowe i poświęcone „Gwiezdnym wojnom”. Nawet jeśli mnie interesują jedynie niewielkie wycinki wyżej wymienionych, to cieszy mnie samo ich istnienie. Kamil Śmiałkowski wspominał na gali wręczenia nagród, że MFKiG pomimo rozszerzenia oferty festiwalu nie traci swojego charakteru i nie przekształca się w targi typu współczesnych Comic-Conów, gdzie komiks zepchnięty został na margines. Trzymam za słowo.
Gala wręczenia nagród (lista nagrodzonych, fragmenty nagrodzonych komiksów) odbyła się w gmachu Centrum Nauki i Techniki EC1, którego odnowione industrialne wnętrze robi wrażenie. Za dwa lata ma zostać tam uroczyście otwarte Centrum Komiksu. W kompleksie zorganizowano wystawę prac Papcia Chmiela, którą będzie można tam oglądać do 24 listopada, oraz wystawę Great British Comic Art pokazującą dorobek brytyjskich twórców komiksów, która będzie otwarta dla zwiedzających do 15 października.
Oczywiście największą atrakcją festiwalu byli zaproszeni goście z Polski i zagranicy. To zawsze ubogacające doświadczenie spotkać ludzi odpowiedzialnych za ulubione tytuły, móc zajrzeć za kulisy i dowiedzieć się czegoś więcej o pracy nad komiksami. Dla wielu odwiedzających najważniejszym gościem był oczywiście Jim Lee. Jego dzieła już w latach dziewięćdziesiątych rozpalały wyobraźnię fanów komiksu, a styl rysowania był wielokrotnie naśladowany i ukształtował w umysłach wielu fanów to, jak powinien wyglądać komiks superbohaterski oraz, jeśli kierować się tym, co publikowane jest w niektórych grupach komiksowych na Facebooku, pośladki Psylocke.
Jim Lee jest gwiazdą i jako taka zapewnia pewien wysoki, aczkolwiek całkowicie przewidywalny poziom widowiskowości i rozrywkowości, jaki ze sobą niesie. Analogicznie, idąc na koncert Muse, Coldplay, The Killers czy innej uznanej marki zapełniającej stadiony, nie oczekujemy nieprzewidywalności, pazura i szalonej rozróby. Spodziewamy się naszych ulubionych kawałków, z solówkami, w których nie będzie fałszywych nut, a cały koncert zostanie uzupełniony odrobiną nowego materiału, a także tego, że będzie tak fajnie, jak to sobie zawsze wyobrażaliśmy, i wrócimy do domu z poczuciem miło spędzonego czasu. Dokładnie to dostaliśmy na spotkaniach z Jimem. Było fajnie, zabawnie, miło i zupełnie niekontrowersyjnie. To wbrew pozorom nie jest zarzut, tylko stwierdzenie faktu.
Nie mogło być żadnej wpadki ani kontrowersji, bo Jim Lee przyjechał nie tylko jako reprezentant twórcy komiksów, Jima Lee, ale przede wszystkim jako współwydawca DC Comics, by promować DC: Odrodzenie. W porównaniu z pierwszymi występami w telewizji po odejściu z Marvela do Image widać lata obycia w wystąpieniach publicznych. Jim jest świetnym showmanem, sypał żartami z rękawa i jest bardzo naturalny w tym, co robi. Pomimo tego, że wiele anegdot znałem z innych wystąpień, wiele odpowiedzi można było przewidzieć, a jeszcze więcej nie mógł powiedzieć ze względu na firmowe tajemnice, nie czułem się zawiedziony, a wręcz przeciwnie, całkiem dobrze się bawiłem. Taki już urok gwiazd popkultury, którą Jim Lee bez wątpienia jest. Najfajniejszym punktem wizyty rysownika było niedzielne rysowanie na żywo. Bardzo lubię oglądać twórców w trakcie pracy. To zawsze jest niesamowite, gdy kilka maźnięć ołówkiem po chwili przekształca się w Catwoman albo Jokera. Przydałoby się jedynie, żeby organizatorzy zapewnili odrobinę lepszy papier na podobne prezentacje. (relacja ze spotkań z Jimem Lee)
Zupełnie inny typ rozrywki zafundowali widzom Simon Bisley i Howard Chaykin. Pierwszy spóźnił się na spotkanie, którego był gościem, jakieś 20 minut (nie wiem dokładnie ile, poszedłem na piwo, gdy okazało się, że zaginął w akcji). Ostatecznie jakoś dojechał i potem dogryzali sobie z Chaykinem w trakcie spotkania z tym drugim. Howard Victor Chaykin to bardzo interesujący twórca, który zawsze pozostawał w orbicie moich zainteresowań, ale dopiero mogąc z nim porozmawiać (i przygotowując się do rozmowy), w pełni doceniłem siłę jego twórczości oraz osobowości. Jest inteligentnym, oczytanym, bardzo wygadanym i niebojącym się wygłaszać swoich poglądów człowiekiem. Udało mi się przeprowadzić z nim wywiad (link do wywiadu), głównie o polityce, mediach i kulturze, z jego komiksami w tle. Część kwestii, które poruszaliśmy, pojawiła się również na spotkaniu prowadzonym przez Łukasza Kowalczuka. Ogólnie bardzo mi zaimponowała jego bezkompromisowość i swoboda. Na którą zarówno on, jak i Bisley mogą sobie pozwolić. Najlepiej to podsumował sam Chaykin, mówiąc, że on nie musi być lubiany przez wszystkich, bo nie jest postacią popularną, ale kultową.
Gdzieś pomiędzy tymi skrajnościami można umieścić Willa Simpsona, który bardzo wylewnie opowiadał o swojej pracy dla Marvel UK (nad świetną brytyjską odnogą klasycznej serii Transformers), magazynów „Warrior”, „2000AD” i o swoich własnych projektach (m.in. Vamps – komiks o wampirzycach przemierzających USA na motorach) oraz storyboardach do Gry o Tron. Bardzo dobrze się go słuchało. Guy Delisle również ze swadą opowiadał o swoim najnowszym komiksie pt. Zakładnik. Właśnie został on wydany przez Kulturę Gniewu i opowiada o autentycznej historii Christopha Andre, który został porwany w Czeczenii w 1997 roku i po 111 dniach bycia przetrzymywanym udało mu się uwolnić. Komiks stara się przedstawić los i myśli człowieka zamkniętego w niewielkim pomieszczeniu, który w przeciwieństwie do więźnia nie wie, jak długo jeszcze będzie w zamknięciu, i cały czas trwa w niepewności. Prace nad komiksem trwały 15 lat i były przerywane przez podróże i inne projekty autora.
Łukasz Kowalczuk opowiadał na spotkaniu, które sam prowadził, o swoich najnowszych komiksach i projektach, nad którymi pracuje. Jeśli ktoś nie zna prac Łukasza, a lubi złych ninja, reptilian, wielkie potwory, inwazję obcych (od której rozpoczyna się prawie każdy jego komiks), wrestling, lata osiemdziesiąte ubiegłego stulecia i szeroko pojętą kulturę śmieciową, powinien się zainteresować jego komiksami. Twórca opowiadał o kulisach swojej pracy. Najciekawsze było to, że bez krygowania się mówił o stronie biznesowej swoich przedsięwzięć. Co się opłaca, co nie. Jak wygląda współpraca z wydawcami, zagranicznymi scenarzystami itd. Co ciekawe, obecnie udaje mu się utrzymywać siebie i rodzinę wyłącznie z pracy nad komiksami, rysunkami itp. To pokrzepiający przykład na to, że nawet w Polsce, gdzie często nad komiksami pracuje się po „normalnej pracy”, jest to możliwe. Obecnie zbiera na Kickstarterze na wydanie komiksu jego scenariusza, z rysunkami Jacka Teagle’a (Rad Erwank). Na spotkaniu padł też mój ulubiony zbitek słów, jakie usłyszałem na całym festiwalu: „Gang skinheadów wombatów grających w zespole Wombat 84”.
Jeśli więc chodzi o gości, każdy mógł znaleźć kogoś dla siebie. Zarówno miłośnicy mainstreamowej rozrywki, jak i czegoś bardziej niekonwencjonalnego. Na plus zaliczyłbym też to, że na każdym spotkaniu, na którym byłem, tłumacze byli kompetentni. Prowadzący też, chociaż mam wrażenie, że co roku jestem na tym samym spotkaniu z Bisleyem. W tym fragmencie, w którym uczestniczyłem w tym roku, po raz kolejny pojawiły się pytania o używane farby, o tryb pracy Simona i (głośne westchnienie, bo narzekałem na to już w zeszłorocznej relacji) o któregoś Lobo, z którym Simon nie miał nic wspólnego.
Na festiwalu można było też wydać masę pieniędzy na stoiskach. Obecna była większość ważniejszych wydawców i sklepów komiksowych. Novum były stoliki zagranicznych twórców: David Lloyd i Ulises Fariñas za stosunkowo niewielkie kwoty podpisywali i wrysowywali się do komiksów oraz sprzedawali swoje dzieła. Jest to odrobinę rozsądniejsze niż czekanie przez noc, by dopchać się do kolejki do strefy autografów. Mam nadzieję, że w przyszłości będzie ich więcej. Wolę zapłacić za planszę lub zamówiony rysunek niż wystawać w kolejkach. W tym roku kolejka po numerki upoważniające do uzyskania podpisu lub rysografu zaczynała się ledwie koło godziny 15 dnia poprzedniego i była ponoć bardzo dobrze zorganizowana. Nie wiem, czy chciałoby mi się czekać całą noc na to, żeby mój ulubiony rysownik machnął mi szybki podpis (bo wedle relacji uczestników tych zmagań w tym roku niektórzy dawali tylko autografy, inni żądali pieniędzy za rysunki, a inni byli Simonem Bisleyem – czytaj: kompletnie nieprzewidywalni), ale oczywiście nikt nie powstrzymuje amatorów takiego spędzania festiwalu.
Poprawiono to, na co narzekałem w relacji z poprzedniego roku. Pod Atlas Areną był mobilny bankomat i nie trzeba było już biegać na pobliski dworzec. Paradoksalnie w tym roku zdecydowana większość wystawców miała terminale i obsługiwała płatność kartą. Ogłoszono również w Internecie listę nagrodzonych, dzięki czemu nie musiałem odcyfrowywać moich nabazgranych po ciemku notatek, w których brakowało połowy nazwisk. Powiększono też strefę gastronomiczną. Brakowało w niej tylko większej liczby stolików. Bodajże jeden z foodtrucków miał swoje własne. Korzystając z innych, trzeba było jeść na stojąco, na pobliskich krawężnikach, schodach lub szukać miejsc siedzących gdzieś w budynkach. Dużo wygodniej byłoby sobie usiąść na miejscu pod parasolem.
Tegoroczny festiwal był kolejną udaną imprezą. Każda edycja jest trochę inna, ale jeśli jesteście fanami komiksu i jakimś cudem jeszcze w Łodzi nie byliście, warto ją odwiedzić, bo zawsze dzieje się tam coś ciekawego. A i piwo festiwalowe było super.
Konrad Dębowski