Wywiad z amerykańskim twórcą komiksów Howardem Victorem Chaykinem przeprowadzony w trakcie 28. MFKiG w Łodzi. Dopiski w kwadratowych nawiasach pochodzą od autora wywiadu.

Konrad Dębowski: Zacząłeś swoją karierę w bardzo młodym wieku, jeszcze jako nastolatek?

Howard Chaykin: Nie do końca tak było. Zaczynałem jako asystent Gila Kane’a, mając osiemnaście, dziewiętnaście lat, ale byłem wtedy gówniany. Byłem niekompetentny, dopóki nie ukończyłem trzydziestu lat, i wstydzę się większości moich prac narysowanych, gdy byłem dwudziestolatkiem.

Jako asystent nakładałeś tusz, rysowałeś tła, granice paneli…

Nie, nigdy nie rysowałem nic dla Gila. Byłem jego chłopcem na posyłki. Szkicowałem, nie podpisując prac moim imieniem [ghostpencilled], dopiero dla Wallace’a Wooda. Paskudnie, ale Woody swoim pierwszorzędnym, wyrazistym stylem nakładania tuszu był w stanie poprawić wszelkie błędy, jakie napotkał. Na tej samej zasadzie pracowałem dla Graya Morrowa, ale byłem koszmarnym beztalenciem.

<śmiech>

Śmiejesz się, ale ja mówię to zupełnie poważnie. Stałem się kompetentny dopiero, gdy odszedłem od komiksów i przez kilka lat zarabiałem na życie jako twórca okładek książek. Wróciłem, by stworzyć American Flagg!. Dopiero wtedy wykształciłem solidny i użyteczny zestaw umiejętności. Zawsze powtarzam, że moje prace z lat siedemdziesiątych są jak szkoła fryzjerska. Miałem nożyce i grzebień, ale spod mojej ręki wychodziły same gówniane fryzury.

Czyli jesteś samoukiem. Nie uczęszczałeś do żadnej szkoły artystycznej?

Nie. Uczyłem się, żeby zostać prezenterem radiowym, ale nie znosiłem ludzi, którzy się tym zajmowali.

Czy uznałbyś więc Wooda, Kane’a za swoje główne źródła inspiracji?

Uwielbiałem komiksy, odkąd miałem cztery latka. Odkryłem je w tym wieku, po tym jak kuzyn podarował mi wielkie pudło pełne komiksów. Już wtedy zdawałem sobie sprawę, że ktoś je zrobił, że są ludzie, którzy się tym zajmują, i to chciałem robić. Stoję na ramionach gigantów; takich pięciu twórców jak: Gil Kane, Gray Morrow, Wallace Wood i Neal Adams. Piątym jest Joe Orlando, który był rysownikiem w EC Comics. Kiedy zaczynałem, pracował już dla DC Comics. To on nauczył mnie, jak poruszać się po biurach DC. Wcześniej byłem niczym wilk. Barbarzyńcą, dzikusem. Byłem nieokrzesany i on nauczył mnie, jak zachowywać się publicznie. Jestem mu za to bardzo wdzięczny.

Czy przez tę znajomość dostałeś pierwsze zlecenia?

Neal Adams załatwił mi moją pierwszą pracę. Orlando też, ale byłem wtedy gówno warty. Na pewno nie byłem wart pracy, jaką mi zlecano. Nie żartuję. To nie przesadna skromność, ale szczerość. Stałem się przyzwoitym rysownikiem, ale zajęło to dużo czasu i gdy już byłem niezły, przestało mi zależeć na pracy, jaką mi zlecali.

Patrząc na twoje prace, zdajesz się być również inspirowany klasyczną amerykańską szkołą rysunku, ilustracji książkowej, prasowej z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku.

Tak. Zawsze ją lubiłem, ale dopóki nie wróciłem do komiksu we wczesnych latach osiemdziesiątych, nie byłem w stanie tego zademonstrować. Widać je w mojej pracy dopiero przy American Flagg! i późniejszych komiksach, ale, szczerze mówiąc, uważam, że rysownicy komiksowi nie są ilustratorami, lecz projektantami graficznymi na usługach narracji. Używamy technik ilustracyjnych, żeby uzyskać odmienny efekt i tym efektem jest to, że fabuła i obrazy mają wartość narracyjną.

Chociaż, jak właśnie powiedziałeś, narracja jest głównym celem komiksów, to wydaje mi się, że za Twoimi stronami stoi też jakiś zamysł kompozycyjny.

Celem projektowania jest służenie narracji. Jedną z ironii mojej kariery jest to, że właśnie pierwszym ważniejszym osiągnięciem, nie licząc gwiezdnowojennego szrotu, był American Flagg!.

<śmiech> Chłopaki na panelu o adaptacji Gwiezdnych wojen bardzo się z tego ucieszą.

Proszę Cię… Mam to w dupie. American Flagg! dotarł do stosunkowo niewielkiej grupy odbiorców, ale każdy, kto pracował w przemyśle komiksowym po jego wydaniu, począwszy od połowy lat osiemdziesiątych, poprzez dziewięćdziesiąte, aż po początek XXI wieku, świadomie lub nie, silnie się nim inspirował. American Flagg! wprowadził nowy sposób myślenia o narracji i projekcie stron. Problem w tym, że niewielu spośród tych, którzy się na nim wzorowali, rozumieli język wizualny, jakim się posługiwał. Pojawiło się więc wiele ekscytujących obrazów opartych na sensacji, które nie miały żadnej wartości z narracyjnego punktu widzenia. Same bzdety i rupiecie.

Wydaje mi się, że w tym tytule widzę zbieżności z Powrotem Mrocznego Rycerza, który chyba ukazał się w tym samym okresie…

Tak. American Flagg! ukazał się wcześniej. Nie obchodzi mnie robota tego typu. Serio… Aaa, nieważne. Nie chcę o tym rozmawiać… Zazdroszczę niektórym ludziom, że zdolni są poświęcić tyle wysiłku takim postaciom. Brakuje mi do tego przekonania. Nie interesuje mnie to. Gdy spoglądam na ten komiks teraz, w przeciwieństwie do czytelników nie sądzę, żeby dalej trzymał poziom, ale wydaje mi się, że schlebiał ich gustom. Pamiętam, że odebrany był bardzo entuzjastyczne, bo pokazał publice, że mogą sobie pozwolić na lubienie komiksów tego typu, a mnie to zupełnie nie zajmuje. Chciałbym mieć tyle samozaparcia. Naprawdę chciałbym. Zazdroszczę tego, ale ja żyję w stanie niepewności. Brakuje mi tej zdolności do automitologizacji.

Jeśli nie chcesz pracować nad tego typu postaciami, to jakie opowieści chciałbyś opowiadać, jakie gatunki eksplorować?

Lubię historyczne rzeczy. Lubię kryminały. Lubię erotyki. Lubię, gdy przekraczane są granice. Niedawno w dotkliwy sposób przekonałem się, że już nie gustuję w science-fiction. Przestało mnie interesować. Moja niedawna twórczość porusza się po wyżej wymienionych gatunkach. Midnight of the Soul to hołd dla noir. Erotyk Black Kiss II z początku XXI wieku. Obecnie pracuję nad współczesną historią pod tytułem Divided States of Hysteria. Seria pokazuje wydarzenia po kolejnym udanym zamachu na terytorium Stanów Zjednoczonych. Głównym bohaterem jest gość, który źle zidentyfikował cel zamachu, w wyniku czego zginęło bardzo wielu ludzi. Jest bohaterem o glinianych nogach. Nie lubię nieskazitelnych bohaterów. Nie lubię też bohaterów z jedną drobną skazą, z którymi mogą się identyfikować piętnastoletni chłopcy.

Ogólnie Twoi bohaterowie w Divided States of Hysteria to złamani, pokonani ludzie. Wielu nie nazwałoby ich bohaterami.

Nie wierzę w bohaterów i złoczyńców. W moim komiksie złoczyńcy to ludzie, którzy są dogłębnie przekonani o tym, że to oni są bohaterami, i wydaje mi się, że na tych samych zasadach działa świat. Przykładowo, stanowczo sprzeciwiam się nazywaniu Hitlera szaleńcem. Był bardzo, ale to bardzo zaangażowanym politykiem, który określił swój cel i znalazł kozły ofiarne, dzięki czemu mógł do niego dążyć. Możliwe, że wierzył w to, co mówi, ale historia potoczyłaby się inaczej i świat byłby diametralnie odmienny, gdyby to on wygrał wojnę. Sądzę, że ludzie popełniający czyny, które uważam za złe, za absolutnie nieakceptowalne, szczerze wierzą w to, że to oni mają rację. Mogę się z tym nie zgadzać, ale mogę też ukazywać ludzi, których uważam za odrażających, za wcielenie zła, jako takich, którzy są święcie przekonani o własnej racji i słuszności ich sprawy. Fani komiksu mają z tym spory problem.

Tak. Porównując do przeciętnych złoczyńców, Twoje postaci nie są tak przerysowane i jednowymiarowe. Mają głębię i są znacznie bardziej skomplikowane.

Powiedzmy to sobie szczerze, postacie z komiksów superbohaterskich są jak Kojot i Struś Pędziwiatr. Chodzi o cykliczność ich relacji. W prawdziwym świecie, gdyby gość ubrany tak jak Batman stanął naprzeciw kogoś ubranego jak Joker; każdy obdarzony tak narcystyczną wiarą w siebie i przekonaniem, że to jest jego powinnością, po prostu zamordowałby Jokera. Obciąłby mu głowę i zatknął na kiju przed Azylem Arkham, żeby pokazać, co czeka kolejnych, którzy będą z nim walczyć. „Chodź Pingwinie. Ciebie zabiję jako następnego”. Gdy goście w przebraniach pojawiają się na ulicach Las Vegas albo Chicago, są śmieszni. Cierpią na jakąś psychozę. Pamiętaj jednak, że uwielbiałem te komiksy jako dziecko. Mam takie jedno moje zdjęcie z młodości, gdy siedzę przy stole kreślarskim. Miałem szesnaście lat i ważyłem 265 funtów [ok. 120 kg]. Byłem podręcznikowym przykładem fana komiksów. Bardzo kocham komiksy, ale jako dorosły nie jestem grupą docelową wielu z nich. Mogę być ich producentem, ale nie konsumuję ich. Ponieważ pracuję nad moimi własnymi projektami, to raczej nie ma ich w głównym nurcie. Nie pracuję dla Marvela ani DC. Nie zajmuję się twórczością fanowską (fan fiction), którą jest większość wydawanych przez nich komiksów. Tymczasem wielu ludzi tak robi. Pracowali dla Marvela lub DC i potem robią komiksy o swoich własnych wersjach Batmana i Supermana. Dlaczego miałbym też to robić? To sprzeczne z moją intuicją. Wolę pracować nad tym, co odzwierciedla moją wrażliwość i moje zainteresowania. Przykładowo, pracuję nad serią dla wydawnictwa Dark Horse, która niedługo zostanie wydana. Opowiada o dwóch weteranach regimentu Rough Riders Teddy’ego Roosevelta, którzy 12 lat po odejściu z wojska są bez pracy. Zatrudniają się jako najemnicy na usługach jednego z hollywoodzkich studiów, żeby bronić je przed napadami pierwszej fali sycylijskiej mafii. Jest to quasi-western toczący się na ulicach Los Angeles w 1912.

Brzmi ciekawie. Chciałbym to zobaczyć.

Już niedługo będziesz mógł. Seria nazywa się Sunshine Patriots.

Rough Riders walczyli na Kubie [w wojnie amerykańsko-hiszpańskiej], o ile dobrze pamiętam?

Tak. Między innymi bitwa o wzgórze San Juan, ale akcja komiksu toczy się kilkanaście lat później.

Czy wobec tego sądzisz, że mainstreamowe komiksy mają jeszcze zdolność do opowiadania niestandardowych, bardziej wnikliwych opowieści? Czy odbiorcy w ogóle tego oczekują?

Nie. Wydaje mi się, że komiksy zapewniają dokładnie to, co powinny, czytelnikom, którzy chcą właśnie tego, co dostają. Przykładowo, w 1985 roku przeprowadziłem się do Kalifornii i czytałem kolejne odcinki Strażników w czerni i bieli, gdy tylko Dave [Gibbons] je dostarczał. Czytałem je więc na długo przed innymi. W momencie kiedy w sklepach ukazał się pierwszy zeszyt, ja przeczytałem już cztery. Byłem zszokowany reakcją czytelników, bo spodziewałem się, że to będzie koniec dla komiksów superbohaterskich. Stało się jednak to samo co z książką Budda Schulberga What Makes Sammy Run?. Odkrywała ona mroczne tajemnice Hollywood późnych lat trzydziestych. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych zamiast być przestrogą, stała się instrukcją do tego, jak być chujem. Na tej samej zasadzie Strażnicy, zamiast wykończyć komiks superbohaterski, posłużyli setkom pośledniejszych twórców jako wzór dla mrocznych i ekscytujących opowieści o tym, co w praktyce jest transcendentalnym poglądem piętnastoletniego chłopca na to, jak zachowują się dorośli. Raymond Chandler kiedyś powiedział o Alanie Laddzie, że Alan Ladd jest tym, co mali chłopcy uważają za twardzieli. Do pewnego stopnia tym właśnie są komiksy superbohaterskie. Nie ma w tym nic złego, poza tym, że rozmazanie warstwy dostojeństwa (gravitas) na tym, co właściwie jest fantazją piętnastolatka, zupełnie mnie nie interesuje. Wiesz, Batman to gość, któremu przytrafił się słabszy dzień, gdy miał osiem lat.

I przeżywa go do dziś.

Tak. Tego typu narcyzm kojarzę z nastolatkami.

Batman według mnie jest bardzo nastoletnią fantazją. Jego rodzice nie żyją, nie jest przez nikogo ograniczany, może robić, co mu się żywnie podoba.

Ma lokaja, który nie chce z nim uprawiać seksu i ogólnie jest super. Zamiast uprawiać seks, przebiera się za nietoperza i tłucze na kwaśne jabłko ludzi, którzy mu nie pasują.

To całkiem niezły sposób na spędzanie wieczorów <śmiech>.

Przypominam, że uwielbiałem to czytać, gdy byłem dzieckiem. Kochałem to. Zbierałem komiksy z Batmanem. Szczególnie ze Złotej Ery. Uwielbiałem Batmana Dicka Spranga z lat pięćdziesiątych, a za fantastyczne uznałem to, że Carmine [Infantino] zmienił wizerunek Batmana w latach sześćdziesiątych. Będąc dorosłym, już się tym nie przejmuję, ale martwią mnie ludzie z mojego pokolenia, którzy to robią.

To chyba jest główny problem amerykańskiego przemysłu komiksowego. Ludzie nie dorastają i nie przesiadają się na poważniejsze komiksy.

Nie sądzę, żeby poważne było tu właściwym słowem. W komiksach brakuje poczucia humoru. Najbliższe komedii, co spotyka się we współczesnych komiksach głównego nurtu, to ociężałe i niewnikliwe żarciki. Pewnego rodzaju złośliwa protekcjonalność względem odbiorcy. Sądzę, że prawdziwy komizm ma swoje miejsce w tym medium.

Tylko że nie ma zbyt wielu zabawnych komiksów.

Bo większość czytelników uważa komizm za zjawisko towarzyszące głupocie i młodości, podczas gdy jest na odwrót.

Ciężej zrobić dobrą komedię niż tragedię.

Tak. Peter O’Toole powiedział w filmie Mój najlepszy rok: „Umieranie jest proste. Komedia jest trudna”. Tak właśnie jest. Lubię robić zabawne komiksy. Staram się być dowcipny. Szanuję też każdego, kto potrafi znaleźć coś nowego do powiedzenia o komiksowych przebierańcach. Naprawdę. Ja tego nie rozumiem. To przekracza moją zdolność pojmowania. Denerwuje mnie to. Chciałbym móc to zrobić, bo chciałbym zgarniać za to pieniądze.

W American Flagg!  i Divided States of Hysteria wiele uwagi poświęcasz mediom, temu, jak medialna narracja wpływa na światopogląd i jak przytłoczeni mediami jesteśmy.

Uwielbiam telewizję. Uwielbiam. Wręcz ubóstwiam. Oglądam jej bardzo dużo, ale jej nie ufam. Są trzy okresy telewizji: początki (lata 40. i 50.), lata sześćdziesiąte do dziewięćdziesiątych i współczesność. O tym drugim okresie kiedyś publicznie powiedziałem, że telewizja to medium, które winszuje Ci za bycie zbyt wyluzowanym dla telewizji i gdy tylko w to uwierzysz, wtedy już nie ma ucieczki. Taka już jej nikczemność. Stałem się jej ofiarą. Pierwszym programem telewizyjnym, który obejrzałem, był Cisco Kid. Był fantastyczny. Potem Lone Ranger i inne. To wszystko jest we mnie. Przestałem oglądać telewizję pod koniec lat sześćdziesiątych i nie oglądałem jej w latach siedemdziesiątych. Nie oglądałem przez długie, długie lata, ale teraz oglądam bezustannie. Używam telewizji jako narzędzia narracyjnego w wielu moich komiksach, począwszy od American Flagg!, bo opowiadał on o kulturze zanurzonej w mediach. Jestem więc ofiarą, ale też oprawcą. Andre Gregory mówił w Mojej kolacji z André, że Nowy Jork jest miastem-więzieniem, którego mieszkańcy są jednocześnie więźniami i strażnikami. Też tak myślę. Jestem zarówno przestępcą, jak i ofiarą. Pasuje mi to.

Skoro jesteś w przemyśle rozrywkowym, musisz te role jakoś równoważyć.

Może? Nie mam pojęcia. Żyję w izolacji. Mam bardzo ograniczony kontakt ze światem zewnętrznym. Mieszkam w małym miasteczku, w którym nikt nie wie, jak zarabiam na życie. To wspaniałe. Serio.

Przynajmniej nikt Cię nie niepokoi.

Żyję w nadmorskim miasteczku. Sąsiedzi wiedzą tylko, że pracuję w domu. Mogą mieć mgliste pojęcie, czym się zajmuję, ale nikogo to nie obchodzi. To bardzo, bardzo zdrowe. Jadam codziennie śniadanie z ludźmi, którzy gardzą moją pracą. Naprawdę. To wspaniałe. Uczy pokory. Jest zbyt wielu twórców komiksów, którzy biorą uwielbienie fanów na poważnie, jednocześnie zapominając, że to dzięki nim mają co jeść. Nie można traktować poważnie uwielbienia i pochwał fanów, jeśli z drugiej strony nie zamierza się przyjąć potępienia. Dlatego niczego nie przyjmuję. Jestem całkowicie neutralny w stosunku do mojej publiczności. Uprzejmie przyjmuję pochwały mojej twórczości, ale tak naprawdę mnie to nie obchodzi. Zawsze we mnie siedzi taka myśl, że ludziom podobają się też rzeczy, które są gówniane. Jestem więc umieszczany w jednej kategorii z gównem. Ktoś mówi: „Lubię twoją pracę, ale lubię też prace jakiegoś innego gościa”. Ja na to: „Pierdolić tego gościa”. Więc staram się być neutralny, chociaż to trudne, bo chcę być kochany, ale nie przejmuję się tym zbytnio. Nie chcę podejmować wielkiego wysiłku w tym celu.

Niektórzy pracują tylko dla poklasku i zazwyczaj twórczość na tym traci.

Bycie gwiazdą komiksu jest równoważne z byciem najwyższym karłem świata. To po prostu nie jest zbyt istotne. Nie jest. Komiksy nie są też merytokracją. Komiks pod tym względem jest jak rock and roll, bo rock and roll nie jest merytokracją. Zdarza się, że najlepsi, tacy jak Eric Clapton, dostaną się na szczyt, ale Eric Clapton nie jest tak wielką gwiazdą jak Britney Spears. Britney Spears jest śmieszna. To karykatura umiejętności i talentu. To samo odnosi się do komiksów. Ludzie, którzy osiągnęli największy sukces, wcale nie dysponują największymi umiejętnościami. Jeśli amerykańskie komiksy byłyby merytokracją, to Jose Garcia-Lopez lub Eduardo Risso byliby bogami. Ale nie są. Są popularni, ale nie są takimi gwiazdami jak ten czy tamten. Nie będę podawał nazwisk. Największe gwiazdy najczęściej rysują tak jak członkowie publiczności rysowaliby, gdyby umieli. W rock and rollu też lubiani są ludzie, którzy brzmią tak, jak my byśmy brzmieli, gdybyśmy umieli grać. Nigdy nie byłem gwiazdą komiksów i nigdy nie będę, bo nie mam wspólnej wrażliwości z audytorium. Nie odwzajemniam ich pasji. Przekonałem się o tym na własnej skórze trzydzieści lat temu. Moje domniemanie, że moi odbiorcy dzielą ze mną namiętności i zainteresowania, było zdrowo przesadzone. Wciąż przeceniam odbiorców, a oni mają w dupie to, na czym mi zależy. Kiedy to spostrzegłem, byłem z jednej strony bardzo zawiedziony, ale z drugiej wyzwoliło mnie to. Mogłem tworzyć to, co mi się żywnie podoba. Dla mnie to bardzo zdrowa sytuacja. Mogę z jednej strony narysować komiks mainstreamowy zgodnie z wytycznymi i standardami firmy, która mi go zleca. Mogę też zrobić komiks, który dekonstruuje materiał, ale pracując nad historią o Batmanie albo Wolverine, nie jestem tam po to, żeby coś diametralnie zmieniać. Jestem częścią długiego pochodu twórców i robię to tak dobrze, jak tylko potrafię, ale wyrosłem z tego. Zresztą Marvel i DC nie dają mi zleceń, bo jestem starszy niż rodzice większości redaktorów, a nikt nie chce pracować ze swoim tatą.

Jeśli mówimy o reakcjach odbiorców, masz ostatnio problemy z tego powodu.

Tak, ale to nie była moja publiczność. Żaden z nich nie przeczytał komiksu. Bo mówisz o atakach w Internecie? <Kiwam głową potwierdzająco>. Jeśli przeczytali, to w każdym numerze jest adres e-mail, na który można wysyłać uwagi, ale nikt nie napisał w tej sprawie.

Problemem współczesnej kultury jest dostęp do wszystkiego i to, jak niewiele potrzeba, wystarczy dwie, trzy osoby, żeby zebrać rozwścieczony tłum, jeśli trafimy na coś, co nam się nie podoba.

Jest dużo łatwiej, niż mówisz. Stykamy się z nieprawdziwym pokoleniowym przekonaniem dotyczącym świadomości i zrozumienia. Kiedy byłem nastolatkiem, dorośli mówili mi, że mnie rozumieją i że wiedzą, przez co przechodzę. Teraz wiem, że nie mieli racji, bo nie mam pojęcia, jak to jest być piętnastolatkiem w dzisiejszych czasach. Nie mam jebanego pojęcia. Obserwuję moje wnuki. Ukrywają się ze swoim życiem i szanuję to. Problem tkwi w tym, że pokolenie milenijne jest przekonane, że moje doświadczenia jako piętnastolatka były takie same jak ich, co jest kompletną bzdurą. Nie mają pojęcia, jak diametralnie odmienny był świat pięć, dziesięć czy dwadzieścia pięć lat przed ich narodzinami. Nie zdają sobie sprawy z tego, jak wiele z dzisiejszego świata jest wynikiem tego, co zrobiło moje pokolenie. Dlatego mamy pokolenie, które wierzy, że można wybrać, w co się wierzy, niezależnie od, a czasem wbrew istniejącym dowodom. Dowód nie ma żadnej wartości. Odczucie na jakiś temat jest traktowane na równi z faktem, a mnie serce i rozum podpowiada, że odczucia to nie fakty.

Oczywiście.

Mówisz oczywiście, ale ile masz lat.

Trzydzieści cztery.

To masz przejebane. <śmiech> Mówię to poważnie, bo ludzie atakujący komiks w Internecie go nie przeczytali. Obrali jakieś przypuszczenia na podstawie obrazów, które zobaczyli, i nie byli w stanie oddzielić przedstawienia danej czynności od jej aprobaty.

Brakowało im kontekstu syt…

W ogóle nie mieli kontekstu! Byli go całkowicie pozbawieni i trochę to rozumiem, bo to zgraja natrętów, którzy nie mają nic lepszego do roboty. Powinni więcej pić i uprawiać więcej seksu. Mam największe pretensje do moich kolegów po fachu, którzy dołączyli do tłumu. Czekam na jednego z tych skurwysynów, żeby podszedł do mnie i powiedział coś w rodzaju „Bez urazy”. Już ja mu wtedy pokażę, jak wyglądają urazy.

<śmiech> Chciałbym to zobaczyć.

Powinieneś przy tym być. Spodobałoby Ci się. Będzie fajnie. To dlatego, że jestem złośliwy. Nie jestem życzliwy. Jestem szorstki. Jestem dobry, ale nie jestem miły. Ludzie za bardzo są zaprzątnięci byciem miłymi, zamiast być dobrymi. Większość krytykujących komiks sygnalizowała własne cnoty (virtue signalling).

Tak. Chcieli pokazać, że przejmują się problemem…

Nie robiąc nic konkretnego w celu jego naprawienia, a przy okazji zareklamować swoje książki. Mogą się pierdolić. Ssijcie pałę, skurwysyny. <śmiech>

Czy jestem taki, jak się spodziewałeś?

Mniej więcej. Zwłaszcza po tyradach na końcu każdego odcinka Divided States of Hysteria.

Ja je nazywam elaboratami. Podobały Ci się te eseje?

Są całkiem spoko. Dają nam lepszy wgląd w to, co siedzi Ci w głowie. To pomocne zwłaszcza w obliczu kontrowersji związanych z tytułem.

Czytałeś czwarty numer? Wyszedł w tę środę.

Nie wydaje mi się. Czy to był ten o kontrowersjach?

Nie, to było w trzecim. Czwarty był o miesiącu zakazanych okładek.

[Image Comics planowało zrobić serię wariantów okładkowych nawiązujących do książek, które z różnych względów były cenzurowane lub usuwane ze sprzedaży. Niedługo wcześniej ze względu na oburzenie w Internecie autor musiał zmienić okładkę czwartego zeszytu Divided States of Hysteria, która pierwotnie ukazywała zlinczowanego ciemnoskórego.]

Aaaaaaaaaaaach tak. Czytałem. Spodobała mi się ironia zaistniałej sytuacji.

Niestety w dzisiejszym świecie nie ma miejsca na ironię. Została operacyjnie usunięta i zastąpiona niedorzeczną rezerwą. We współczesnej kulturze wystarczy umieścić coś w cudzysłowie, żeby być ironicznym, podczas gdy właściwa ironia gorszy tę kulturę. Kulturę, którą cechuje niedorzeczna i naiwna wiara we własną słuszność niezależnie od prawdy i faktów. Pierdolić ją.

Co dalej? Po Divided States of Hysteria.

Na razie pracuję nad drugą częścią Divided States of Hysteria pod tytułem Hostile Takeover [Wrogie przejęcie] i dotyczy ona właściwej apokalipsy, której nikt nie zauważa, bo świat stał się na tyle dostrojony do szamba, w którym się znaleźliśmy. Społeczeństwo ulega rozkładowi, ale nikt tego nie spostrzega, bo mają telewizję, dzieją się różne fajne rzeczy, koncerciki. Wszyscy o tym dyskutują w Internecie i blogerzy o czymś ciągle piszą. Nagle ludzie wychodzą z domu, a wszystko okazuje się być w ruinie.

To świetny pomysł. Niedawno czytałem The Sheep Look Up Johna Brunnera o powoli postępującym kryzysie ekologicznym, który zmierza w kierunku totalnej zagłady. Większość ludzi myśli, że apokalipsa będzie czymś nagłym, błyskawicznym jak wojna atomowa. Ja sądzę, że będzie znacznie wolniejsza.

Jak katastrofa kolejowa oglądana w zwolnionym tempie. Esej w numerze szóstym, do którego przygotowałem już notatki, będzie mówił o tym, dlaczego piszemy nieprzyjemne historie i co z tego wynika. Jeśli chodzi o mnie… Obecnie najpopularniejszym filmem w Stanach jest To. Nigdy go nie obejrzę, bo mnie to zupełnie nie interesuje i przerażają mnie takie rzeczy. Nie. Nie zmusicie mnie. Nie lubię też kolejek górskich i nie oglądam horrorów. Za to polityczny horror jak najbardziej mi odpowiada. Co dalej? Za mojego żywota najprawdopodobniej nic. Sądzę, że umrę w świecie takim, jaki jest obecnie. Możliwe, że w trakcie Twojego życia się coś zmieni, ale za mojego nie. Taki jest wynik naszych wyborów. Politycy, którzy nami rządzą, podsunęli nam pewne rozwiązania, ale to ostatecznie my wybieramy świat, w jakim będziemy żyć. Mój kraj wybrał przygłupa. Wy też macie kretynów u władzy.

Wielka Brytania podobnie. To szerszy problem.

Byłem tam tydzień po Brexicie. Miałem wygłosić przemówienie w niewielkim miasteczku. Powiedziałem, że to pokrzepiające, że nasi angielscy kuzyni są tak samo głupi jak my. Wcześniej, przed wyborami, w lipcu 2016 roku, spędziłem dużo czasu na Środkowym Zachodzie Stanów Zjednoczonych. Byłem przekonany, że wybory skończą się innym wynikiem niż tym, który obstawiała reszta. Kiedy okazało się, że Trump wygrał, byłem zszokowany, ale nie zaskoczony.

[Trump] Ucieleśnia pewną część Ameryki, do której Amerykanie niechętnie się przyznają.

Masz rację. To samo napisałem na Facebooku po wydarzeniach z Charlottesville. Ludzie mówią, że to nie Ameryka. Właśnie że tak. Niestety. Możemy się klepać po plecach, ile dusza zapragnie, ale ostatnie wybory umożliwiły ludziom pogodzenie się ze swoimi głębiej skrywanymi odczuciami. A ja jestem tylko miłym żydowskim chłopcem z Nowego Jorku. Wskutek ostatnich wyborów już nie jestem białym, co daje poczucie swobody. Naprawdę. I tak nigdy nie myślałem o sobie jak o białym. Wywodzę się z tego miejsca, gdzie praktycznie zaczyna się Azja. Mam korzenie kazachskie. Nie na darmo nazywam się Chaykin. Mam też przodków z Kijowa na Ukrainie, Polski, Austrii.

To zaraz za rogiem…

Dokładnie. Nie przejmujcie się tym, że wasi ludzie obserwowali, jak zabijali moich ludzi. Spoko. Przynajmniej tutaj wiem, na czym stoję. Sytuacja w Stanach jest obecnie intrygująca. Nie odczuwałem takiego niepokoju od czasu, gdy byłem małym chłopcem czekającym na to, aż zbombardują nas Rosjanie. Nigdy tego nie zrobili. Teraz jest strasznie, ale nie sądzę, żeby coś się zmieniło za mojego życia. System polityczny został zainfekowany przez tego gościa [Trumpa] i potrzeba przynajmniej pokolenia, żeby się uspokoiło i było lepiej. Nie za mojego życia. Bardziej niż o siebie martwię się o moje wnuki. Tak to już jest.

Inne teksty dot. MFKiG 2017:
Ogólna relacja.
Relacja ze spotkań z Jimem Lee.